Też tak kiedyś miałem. Wracam do chaty, godzina DZIEWIĘTNASTA, a tu jakiś łor rozjebany w poprzek półpiętra. W ogóle to go wyczułem z parteru już, a chuj spał na drugim piętrze. Skurwysyn sobie jeszcze pozbierał wszystkie wycieraczki z półpiętra i podłożył pod łeb. I śpi jak kamień, chrapie jak Godzilla, z każdym oddechem rozsiewając przekurewski smród. Taki smród, który jest jak dotykanie palcem gałki ocznej, aż ci mózg wykręca na lewą stronę.
Miałem olać typa, ale myślę sobie, ja pierdolę, godzina dziewiętnasta, starsi ludzie, dzieciaki, moi ludzie mnie potrzebują
. Mówię więc głośno "panie, wydupcaj pan". Nic. Mówię jeszcze głośniej i trącam go podeszwą. Nic. Jeszcze raz głośniej i taki 50% kop w dupę. Dalej nic. No to kop w dupę już z całej epy, podziałało, otworzył oczy i zabełkotał coś. Zaczynam trząść nim (podeszwą ofkors) i powtarzać "panie, śmierdzisz, idź stąd". Koleś przekręca się bokiem i z taką desperacją mówi do mnie "jeszcze 5 minut"
Telepałem nim i darłem ryja, aż w końcu zwlekł się na nogi i zaczął spełzać na dół. Zszedł jedno piętro i się wyjebał, mówiąc "nie dam rady"
. Biorę go w końcu za fraki i takiego półleżącego ściągam na parter jak wór ziemniaków i wydupcam za klatkę.
Zawsze jak sobie to przypominam, to muszę sobie neurotycznie wyszorować ręce pumeksem do kości.