Top 10 miejsc na świecie związanych z marihuaną, do których warto pojechać
Lato mamy w pełni. Dla większości z czytających to najdogodniejszy moment wyjazdu na wakacje. Jeśli jeszcze nigdzie nie byliście może warto byście pomyśleli o swoistym canna-trip. Oto top 10 miejsc na świecie, w których fan zioła powinien odwiedzić, by przeżyć coś fajnego, związanego z Mary Jane.
Zacznijmy od miejsc kultowych, potem przejdziemy do tych mniej oczywistych.
1. Jamajka
Reggae, blanty, rastafarianie, słońce i uśmiechnięci ludzie (którzy mówią często kompletnie niezrozumiałym angielskim) przez cały rok – to wszystko tak jakoś do siebie świetnie pasuje. Palić skręta w kraju w którym część ludzi traktuje tę czynność jako przyjmowanie sakramentu to zupełnie co innego niż zwykłe jaranie (poczytajcie sobie o ruchu i religii rastafari. Dużo lepiej niż na Wikipedii został opisany
tutaj). Wokół gandzi na tej niewielkiej wyspie wykształciła się niepowtarzalna, specyficzna kultura i od wielu lat spora część turystów wyprawia się do tego kraju właśnie po to by poczuć i przeżyć to samemu.
W kraju tym od dłuższego przymykano oczy na palenie marihuany, niedawno została ona jednak całkowicie zdekryminalizowana (określono jednak wartość graniczną, jaką można posiadać – 2 uncje, czyli ok. 56,7 g. Szerzej pisaliśmy już o tym
tutaj). Co więcej rządzący ojczyzną Boba Marleya, chyba doskonale zdają sobie sprawę ze swojego ogromnego potencjału pod kątem canna-trips, dlatego już za niedługo na wszystkich międzynarodowych lotniskach mają stanąć automaty, w których będzie można kupić Mary Jane. Miejscowi organizują też dla przyjezdnych specjalne turnusy na których można się porządnie zjarać, a przy okazji zobaczyć plantacje marihuany.
2. Amsterdam w Holandii
Europejska Mekka dla wszystkich jarających zioło. Coffee-shopy (pierwszy z nich Mellow Yellow został założony już w latach 70.) to coś, co trzeba zobaczyć, być tam i przeżyć to. Jeżeli lubicie klimat zadymionych, nieco ciemnych i zagraconych, „piwnicznych” lokali, w których towar podają ludzie wyglądający jak Chich lub Chong z filmu „Up in smoke” to w stolicy Holandii macie największą szansę, że takie miejsce znajdziecie.
Amsterdam oznacza także bardzo otwartych i tolerancyjnych ludzi i odnosi się to zarówno do miejscowych, jak i dużej części marihuanowych turystów. Warto też dodać, że oprócz coffee-shopów istnieją tzw. smartshopy, w których sprzedaje się pokaźną gamę środków psychodelicznych. W dzielnicy De Wallen możecie znaleźć także budzące zainteresowanie Muzeum Marihuany i Haszu, jakkolwiek ci którzy mieli okazję w nim być twierdzą, że nie warto na nie tracić czas.
Wbrew temu co wielu ludzi myśli Mary Jane nie jest legalna w Holandii (a sam status prawny coffee-shopów jest dość dwuznaczny), natomiast posiadanie do 5-ciu g. nie jest karane. W ostatnich latach powstało sporo zamieszania odnośnie tego czy obcokrajowcy będą mogli cokolwiek kupić w coffee-shopie – tamtejsze władze eksperymentowały bowiem z zaostrzeniem prawa mającego uderzyć w narko-turystów. Wprowadzono najpierw tzw. Wietpassy, których zdobycie dla obcokrajowców było nadzwyczaj trudne, a potem na ich miejsce wprowadzono nowe prawo, które ograniczało możliwość wejścia do coffee-shopów praktycznie tylko do miejscowej ludności. Obecnie wszystko jest po staremu – jeśli masz 18 lat będziesz w stanie bez problemów kupić tam zioło. Warto też nadmienić, że z wszystkich tych regulacji utrudniających nabycie gandzi Amsterdam był zawsze wyłączony.
3. Barcelona w Hiszpanii
Nazywana jest przez niektórych „nowym Amsterdamem”, chyba jeszcze trochę na wyrost. Niemniej to miasto ma niezwykle bogate życie nocne, fantastyczną architekturę, jedną z najładniejszych plaż miejskich na świecie (Barceloneta), no i „last but not least” urokliwą ulicę la rampa przy której mieszczą się najpopularniejsze z tamtejszych ponad 200-stu Cannabis Social Clubs. Kłopot w tym, że na chwilę obecną z nich raczej nie skorzystacie, bo żeby to zrobić trzeba wyrobić sobie specjalną kartę, na którą się oczekuje 2 tygodnie. Ilość dni które się czeka jest podyktowana właśnie tym, by drastycznie ograniczyć liczbę turystów korzystających z tych klubów.
Ale nic straconego. Na tej samej la Rampie (a także w jej okolicach) jeszcze zanim zdążycie zauważyć jakikolwiek Cannabis Club nieznajomi w porze wieczornej co najmniej kilka razy zaproponują wam zakup zioła. A jeśli zabraknie wam go rano, to w każdym większym parku można trafić na grupki, najczęściej czarnoskórych, muzyków, pytających często z już daleka na migi czy chcecie zapalić. Policja na to wszystko przymyka oczy, zresztą samo posiadanie nie jest obecnie w Hiszpanii karane.
Przy planowaniu wycieczki do Barcelony warto zwrócić uwagę na kalendarz konopnych imprez, odbywa się ich tam naprawdę wiele. W tym największe w Europie marihuanowe targi wystawiennicze – Spannabis (byliśmy na tegorocznych,
tutaj znajdziecie naszą relację wideo).
4. Denver w stanie Kolorado, w USA
To miejsce, które obecnie z uwagą obserwuje cały konopny świat. Tutaj możecie zjarać się praktycznie bez ograniczeń. Tutaj wokół zioła wykształca się ogromny wielomiliardowy biznes. Tutaj powstają wszelkie nowe gadżety, w tym moda na waporyzery. Tutaj sklepy z ogólnodostępną marihuaną, upodabniane są do Apple Store, Starbucksa i Virgin Store. Tutaj obecnie zjeżdża się cała Ameryka by wziąć udział w organizowanych specjalnie pod gandzię turnusach, na których się zwiedza zwykle kilka drug disnepsaries, jakąś marihuanową farmę, czasem i jeszcze jakieś SPA, gdzie jaranie jest połączone z zabiegami kosmetycznymi na bazie konopi.
Tutaj liść konopi staje się czymś masowym, produktem, który ma być „trendy” i dostosowanym do potrzeb i oczekiwań
każdego klienta. Fajne to i nie fajne zarazem. Warto zwłaszcza odwiedzić tamtejsze sklepy z marihuaną i np. amsterdamskie coffee-shopy, żeby porównać atmosferę.
Dobra, teraz przejdźmy do miejsc, o których część z was pewnie nie słyszała.
5. Nimbin w Australii
To małe miasteczko, opanowane kilkadziesiąt lat temu przez grupę hippisów. Jest malownicze, otoczone górami. Uważane jest za marihuanową stolicę kontynentu, media swego czasu okrzyknęły jest społecznym kontrkulturowym eksperymentem, nad którym non-stop unosi się zapach marihuany. Pomimo tego, że w regionie, do którego miasteczko należy posiadanie i sprzedaż gandzi są surowo karane jest to robione otwarcie w Nimbin. Miejscowość oficjalnie liczy tylko 400-stu mieszkańców, jednak przez cały rok przewija tam się sporo ludzi chcących poczuć klimat panującej tam wolności. Miasteczko jest kolorowe, cały dzień wypełnia je muzyka, organizowane są na okrągło przeróżne warsztaty, poświęcone walce o pełną legalizację zioła w Australii, czy ekologii. Nimbin to taka mocno lewacka (we właściwym sensie tego słowa) osada, gdzie otwartość na ludzi połączona z new age’ową medycyną i klimatem przypominającym nieco Woodstock czasów Jimiego Hendrixa.
Od 1993 jest tam co roku organizowany olbrzymi konopny festiwal Mardi Grass, który ściąga tłumy entuzjastów. Trwa zwykle tydzień, a jego kolorowe pochody są przeplatane politycznymi wystąpieniami, imprezami tanecznymi i koncertami. W jego trakcie odbywa się także „konopna Olimpiada”, gdzie zawodnicy…
…stają w szranki w zawodach takich, jak rollowanie jointów na czas, czy „rzut bongiem”.
6. Góry Rif w Maroku
Maroko przez lata było i nadal jest jednym z największych światowych eksporterów haszyszu. Zwłaszcza rynek europejski jest zalany towarem pochodzącym z tego kraju. Uważa się, że serce jego produkcji znajduje się w górach Riff – terenie kontrolowanym przez mniejszość etniczną Berberów, którzy niewiele sobie robią z oficjalnego państwowego zakazu hodowania, sprzedaży i posiadania marihuany.
Prawdę mówiąc całe Maroko niewiele sobie z tego zakazu robi. W każdym większym mieście można kupić towar na ulicy. I nic w tym dziwnego – cała kultura arabska przez wieki była bardzo pozytywnie nastawiona do marihuany. Konopie pełniły w niej podobną funkcję jak u nas alkohol.
Haszysz w górach Riff zaczęto produkować na wielką skalę na eksport prawdopodobnie w 1962 r. i od razu zyskał on sobie renomę świetnego towaru. Przez miejscowych jest on nazywany „Kiffem”, co oznacza „przyjemność”. Podobno krzaki konopi porastają nieraz całe doliny w tych górach.
Legendą jest owiana miejscowość Ketama, nazywana stolicą haszyszu. To stosunkowo niewielkie miasteczko, wokół którego skoncentrowana jest duża część plantacji. Niewiele osób tu jednak dociera, z Europejczyków trafiają tu podobno osoby zainteresowane zakupem na dużą skalę (
tutaj można przeczytać bardzo ciekawą – choć nie wiem na ile wiarygodną – relację Polaka, który miał okazję tam być i udając narkotykowego mafiozę zobaczył więcej niż inni). Zwykli turyści zatrzymują się raczej w malowniczym Szefszawanie – mieście fontann, zaliczanym do jednych z najładniejszych w kraju. Oprócz zakupu haszu miejscowi oferują tam zwykle także możliwość zwiedzenia pobliskich plantacji i przyjrzenia się całemu procesowi produkcji z bliska.
Wiele osób, które tam było ostrzega jednak, że trzeba bacznie uważać na to co się kupuje od miejscowych. Marokańczycy naiwnym i mającym niewielkie pojęcie o haszu turystom (a takich, którzy tutaj po raz pierwszy w życiu chcą się upalić jest podobno niemało) często wciskają towar bardzo marnej jakości. Popularne zwłaszcza stało się sprzedawanie „marihuanowych ciasteczek”, w których nie ma ani grama Mary Jane, a turyści i tak twierdzą, że „coś poczuli”.
7. Kambodża
Jeśli już Daleki Wschód, to warto wybrać właśnie ten kraj. We wszystkich sąsiednich posiadanie narkotyków jest bardzo surowo karane (niekiedy nawet i śmiercią). Kambodżanie natomiast do marihuany podchodzą na dużo większym luzie. Owszem, posiadanie jest nielegalne, ale sprawę zwykle załatwia niewielka łapówka jeśli już zostaniemy przyłapani na gorącym uczynku przez policjanta.
W Phnom Penh (stolica kraju) zioło bez problemu kupimy na ulicy. Co więcej miejscowym specjałem podawanym w restauracjach jest… pizza bazująca na cieście, do którego dodaje się gandzię (w tych samych restauracyjkach bez problemu kupimy towar od obsługi). Omawiany przysmak rozpoznamy w menu zwykle po nazwie Happy Herb Pizza lub po prostu Happy Pizza.
Abstrahując już od jedzenia warto wspomnieć, że Kambodża jest bogata w atrakcje turystyczne, zwłaszcza w – często na wpół zawłaszczone przez dżunglę – wiekowe świątynie Khmerskie i Syjamskie. Musi być niezwykle fajnie móc oglądać to wszystko będąc kompletnie spalonym.
8. Indie
Kraj ten często uważa się za miejsce narodzin marihuany. Głównie chyba dlatego, że stąd wywodzi się pierwsza pisemna wzmianka o gandzi (w tekście datowanym na 2 000 lat p. n. e.). Zioło należy zresztą do jednej z 5-ciu świętych roślin Hinduizmu. Poza dużymi miastami, na prowincji można podobno często tutaj zobaczyć krzaki konopi rosnące „na dziko”, zwłaszcza na północy kraju. Podczas licznych festiwali, towarzyszących świętom wcześniejszym niż chrześcijaństwo, pite jest często bhang lassi – trunek bazujący na liściach gandzi. Są też pewne specjalne uroczystości – jednym z najważniejszych tego typu jest Noc Sziwy (obchodzona na przełomie lutego i marca) – podczas których konopie spożywa się rytualnie. W takie dni normalne prawo narkotykowe zostaje tymczasowo zawieszone.
W Indiach palacze trawy (tak jak i zresztą fani innych używek) bawią się najczęściej na Goa. To miejsce słynie od dawna z plaż, drinków, lekkich dragów i imprez. Dużo jednak ciekawszą propozycją dla konesera konopi może być wybranie się do doliny Parvati w regionie Himchal Pradesh. Jest to miejsce, gdzie kult Sziwy złączony z konsumowaniem Mary Jane w różnej postaci jest szczególnie żywy. Palenie marihuany przybiera tu charakteru kontaktu z tym co nadprzyrodzone. Ten sakralny wymiar jest czymś z czym trudno się spotkać w naszej kulturze i niezależnie od tego czy się wierzy w jakiegoś Boga/bogów, czy nie, może to być bardzo interesującym doświadczeniem. Z racji religijnego zastosowania i dużej akceptacji społecznej zioło, jakie można tutaj dostać, jest zwykle wysokiej jakości.
Ciekawym miejscem na wypad może być także święte miasto Puszkar. Poza tym, że łatwo tam na ulicy o Mary Jane można się w wielu restauracjach napić drinka na jej bazie, o nazwie Magic Lassi. Za to nie uświadczymy w tym miejscu alkoholu, którego spożywanie jest surowo zabronione.
9. Alaska (USA)
Niby ten stan nic nie wyróżnia na tle Kolorado, Waszyngtonu, czy innych, które zalegalizowały rekreacyjne spożywanie marihuany. Co więcej w USA wszelkie przełomowe dla branży rzeczy dzieją się poza Alaską. Ale osobiście jeśli już miałbym się wybrać na canna-trip do Stanów to wybrałbym właśnie Alaskę – bo jako jedyna oferuje prawdziwą unikatowość. Surowe, dzikie krajobrazy, dzień/noc polarna, foki, niedźwiedzie, eskimosi – i to wszystko w kłębach dymu. Zawsze się zastawiałem jakby wyglądała zorza polarna na żywo, na kompletnym zjaraniu, albo jakie to uczucie palić w igloo. Na Alasce nie trzeba nic specjalnie wymyślać, żeby w związku z Mary Jane przeżyć coś niepowtarzalnego.
10. Christiania w Kopenhadze, w Danii
Znana również jako Wolne Miasto Christiania. Ta kontrkulturowa osada, zajmujące głównie teren dawnej bazy wojskowej nominalnie jest jedynie dzielnicą stolicy kraju. Ale w rzeczywistości różni się od reszty miasta diametralnie. To ciekawa alternatywa dla Amsterdamu, czy Barcelony. Christiania powstała na skutek zajęcia w 1973 r. kilku budynków przez hippisów-skłotersów, ma swoje własne prawa i na wpół legalne władze. Ciężkie narkotyki nie są tu zbyt mile widziane, a w centralnym punkcie miasteczka znajduje się targ, na którym można kupić zupełnie otwarcie każdą ilość marihuany, gram czy kilogram, w każdej znanej postaci. Zioło podobno jest tutaj wyborne i bardzo silne. Nie uświadczymy tu żadnych samochodów, nie można też biegać, bo wtedy zostaniemy wzięci za złodzieja lub co gorsze… policjanta-tajniaka. Otwarcie bowiem policja zapuszcza tu się rzadko. Nie można też robić zdjęć.
Kiedyś Christiania była miejscem tętniącym życiem politycznym i społecznym. Dochodziło (i czasem nadal dochodzi) do wielu starć miejscowych z policją, która chciała wyrzucić całą społeczność z zajmowanych przez nich terenów. Do dzisiaj funkcjonuje ona na zasadzie kontrkulturowego eksperymentu, który część polityków chciałoby wymazać z mapy miasta. Kręcą się tutaj zwykle wolnomyśliciele, anarchiści, wyrzutki z różnych subkultur, studenci z pobliskich uczelni, a przede wszystkim masa ciekawskich turystów. Ściany wielu budynków upstrzone są psychodelicznym graffiti. Podobno zioło łatwiej tutaj kupić niż normalne jedzenie, ulice pełne są drobnych dilerów.