Follow along with the video below to see how to install our site as a web app on your home screen.
Note: This feature may not be available in some browsers.
Ja widziałem kiedyś dokument o typie co właśnie chciał sobie amputować dłoń, albo nogę nie pamiętam dokładnie. Czuł jakby był to obcy organizm. Coś mi tam świta, że chyba był lekarzem.Pracując na SOR tak mi się wydaje że 90% ludzi ma ten zespół:
Zespół Münchhausena – choroba z grupy zaburzeń pozorowanych polegająca na wywoływaniu u siebie objawów somatycznych w celu wymuszenia na personelu medycznym hospitalizacji. Pacjenci domagają się operacji chirurgicznych, aby doprowadzić do deformacji zdrowego organizmu. Zespół występuje u osób, które mają zaburzenia osobowości, zwłaszcza w psychopatii, oraz osób z tendencjami masochistycznymi lub obsesyjnymi. Celem zachowania jest wejście w rolę chorego. Zachowanie to często wiąże się ze znacznymi nieprawidłowościami w zakresie związków z innymi ludźmi.
Typ krwotoczny
Histeria krwotoczna (Syndroma haemorrhagicum histrionicum). Prezentowane objawy to najczęściej wymioty krwią, krwotok z płuc lub objawy hemofilii. Osoby z tą formą zaburzenia prowokują krwawienia z nosa lub połykają krew zwierzęcą i prowokują wymioty.
Typ brzuszny
Wędrująca operacja jamy brzusznej (Laparotomia migrans). Powodem operacji jest najczęściej podejrzenie niedrożności jelit, spowodowane połknięciem ostrego przedmiotu. Osoby z tą formą zaburzenia mają często bogate doświadczenie pacjentów chirurgicznych.
Typ neurologiczny
Neurologiczny zespół diabelski (Syndroma neurologicum diabolicum). Symulowane objawy to napady bólów głowy, utraty świadomości i padaczkopodobne.
Typ skórny
Symulacja dotyczy chorób skóry.
Pojebów nie brakujeJa widziałem kiedyś dokument o typie co właśnie chciał sobie amputować dłoń, albo nogę nie pamiętam dokładnie. Czuł jakby był to obcy organizm. Coś mi tam świta, że chyba był lekarzem.
Naturalnie z rana się z tym zbudzil i poczuł że nie ma pół twarzy :-D
Te nazwy postaci kursywą - istny Masterton. Szkoda, że nie było zombich ani demonów.Polecam tekst,dość długi ale bardzo fajnie napisany trzymający w emocjach od początku do końca. O czym owy tekst jest, a to musicie sami przeczytać.
Ten moment, gdy mijając rynnę sanitarną i wychylając przez drzwi sali operacyjnej widzi się śpiącego pacjenta z rurką intubacyjną wystającą z ust, to moment napływających myśli, że nie ma już odwrotu. Oczywiście one są tylko złudzeniem – odwrotu nie było już dużo wcześniej. W tym przypadku już w chwili, gdy fala uderzeniowa roztrzaskała czaszkę Nieszczęśnika.
O co się rozchodzi?
Po prawdzie nie jestem pisarzem (choć to marzenie z dzieciństwa) i chwilami mogę nie błyszczeć znajomością polszczyzny, ale za namową pewnych bliskich mi osób zdecydowałem się założyć bloga! Pozwolę sobie zacząć od przytoczenia pewnego wspomnienia, żeby pokazać przebieg-emocje-schematy jednego z najczęściej wykonywanych zabiegów dyżurowych z jakimi mierzy się początkujący neurochirurg. Zanim jednak to tamto, ustalmy coś. Zamysłem tego bloga jest pokazywać życie takim jak je widzę i czuję, ze wszystkimi dobrymi i złymi stronami, patologiami, radościami oraz dramatami. Historie które opiszę niekoniecznie będą się kończyć dobrze, a postacie niekoniecznie będą złote. Sam nie należę do najbielszych, najbardziej wyszukanych i elokwentnych z lekarzy. Moje słownictwo oraz podejście mogą budzić zaskoczenie, czy nawet zszokowanie, ale nie przedstawię dobrze mojego świata nie będąc sobą. Pamiętajcie proszę, że zabieram was w podróż po świecie zdarzeń i emocji, który jest światem wielowymiarowym. Tutaj nic nie jest czarne i białe, a mieni się w wielu odcieniach i kolorach. Nie mylcie dystansu, chłodu czy żartobliwego spojrzenia nawet na bardzo przygnębiające aspekty życia i śmierci, z brakiem poczucia obowiązku czy brakiem profesjonalizmu. Moim celem nie jest współodczuwanie cierpienia. Moim celem, choć czasem z góry skazanym na niepowodzenie, jest próbować naprawić co zostało zepsute. Choć akompaniamentem moich opowieści mogą być sarkazm, ironia, czy brak powagi, to ich główny wątek zawsze sprowadza się do prostego – naprawić. Ach i jeszcze – nie wszystko co napiszę będzie prawdą. Część szczegółów zmieniam, żeby zachować anonimowość wszystkich postaci, część w związku z lukami w pamięci, a część – konfabuluję w celach pisarskiego ćwiczenia. (schematy i procedury postaram się odzwierciedlić rzetelnie) Do rzeczy!
Od czego (z naszej perspektywy) się zaczyna?To był jeden z tych – jak to nazywamy – „goli do szatni”. Telefon zadzwonił tuż przed północą, w chwili gdy moje myśli krążyły już tylko wokół przybrania pozycji horyzontalnej. Wezwanie do pracowni tomografii komputerowej, gdzie czekał nieprzytomny, pijany Nieszczęśnik, zgarnięty gdzieś z mokrego pobocza. Przybyłem akurat w środku badania. Po przedarciu się przez dość liczne grono – Anestezjolog, Radiolog, Dyżurny Izbowy, sanitariusze, Pielęgniarka Anestezjologiczna, Chirurg, technicy, ratownicy, zespół przewozowy – spojrzałem na monitor ładujący skany. Już kilka pierwszych obrazków oznajmiło mi, że to nie będzie lekka noc. Krwiak nadtwardówkowy nad lewą półkulą mózgu i ostro połamana czaszka – to oznaczało: operacja. Szczęście w nieszczęściu dla faceta w tomografie – jeśli zadziałać szybko i nic się nie wykrzaczy, będzie miał spore szanse wyjść z tego. Może nawet bez szwanku. [małe wyjaśnienie – z krwiakami PODtwardówkowymi jest gorzej, ale o tym kiedy indziej] Wprawdzie nie były to jego jedyne obrażenia, ale to nie miało teraz takiego znaczenia. Wykonałem telefon do zabezpieczającego mnie specjalisty – usłyszałem „poradzisz sobie”. Cóż, z jednej strony może był to i powód do dumy, że okazano mi zaufanie, ale z drugiej… nigdy wcześniej nie wykonywałem tego zabiegu sam. Ale nie było czasu na przeżywanie cioty. Musiałem jak najszybciej otworzyć czaszkę, przez którą krwiak całą swoją siłą przypierał mózg, zaciskając przy tym jego naczynia krwionośne. To ostatnie oznaczało rozwijające się z czasem niedokrwienie, nasilający obrzęk, rosnące ciśnienie i stopniowe, nieodwracalne niszczenie coraz to większego obszaru neuronów. Mówiąc po ludzkiemu – zaczął się wyścig z czasem, którego stawką było życie Nieszczęśnika.
Co się dzieje, gdy anestezjolog odchodzi w stronę swoich monitorów?Cofnąłem się, przebrałem, zakryłem twarz. Przyszedł czas przygotowań. To akurat robiłem wiele razy, zawsze według tego samego schematu. Wszedłem na blok, by raz jeszcze upewnić się – imię, strona zabiegu, obszar, dostęp, pole. Zachowując szacunek dla ludzkiej twarzy wystającej z pod opatrunków zakrywających oczy, obróciłem głowę pacjenta, umocowałem ją do stołu plastrem, ogoliłem i narysowałem na skórze jak poprowadzę cięcie. Choć w środku czekała mnie kaszana, skóra głowy nie była naruszona – ba, nawet kształt czaszki wydawał się normalny. W myślach powtórzyłem kolejne etapy operacji, które będę musiał wykonać oraz problemy z jakimi być może będę musiał się zmierzyć. Po krótkiej wymianie zdań z Anestezjologiem i Instrumentariuszką (których tutaj nie przytoczę, bo jestem leniwą gnidą plus – nie mam pamięci do pierdół), stanąłem przed rynną. W pierwszej chwili w mojej głowie była pustka. Nie, nie stan emocjonalnego osłupienia ani nocnego odmóżdżenia, lecz trwające chwile świadome wyparcie wszelkiej myśli. Kojąca nicość, w połączeniu z głębokim wdechem, pomogła znaleźć spokój, którego potrzebowałem. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze wiszącym nad kranem i poprawiając maskę pozwoliłem myślom ponownie zalać moją głowę. Nie było już wśród nich zmartwień. Po prostu odpaliłem kran, zwilżyłem dłonie, zaczerpnąłem z dozownika mydła i dałem się ponieść beztrosce. To zawsze, niezależnie od zabiegu, jest chwila kiedy zaczynam wędrować myślami. Nie śpieszyłem się wykonując raz za razem wyuczone prace rękoma. Rozcierałem, wcierałem, spieniałem i szorowałem. Palce, dłonie, grzbiety, nadgarstki, przedramiona. Mechaniczne ruchy, które pozwalają – nawet przy tak znikomej podzielności uwagi jak moja – rozkojarzyć się, pomyśleć o dupie Maryny, czy przywołać w pamięci dobrą nutkę, którą zasłyszałem rano w radiu jadąc do pracy.
Czy to jest teatr jednego aktora?Z sali wyłonił się Chirurg – doświadczony adiunkt. Właśnie skończył zakładać drenaż do przestrzeni opłucnowej, mający ułatwiać pacjentowi rozprężanie płuc podczas oddychania. [robi się to ze względu na płyn zbierający się między płucem a ścianą klatki piersiowej przy stłuczeniu tego pierwszego]
– Ktoś przyjedzie panu pomóc przy zabiegu? – zapytał.
– Nikt – odpowiedziałem.
– A mogę ja się domyć z panem?
Zaskoczył mnie. Lekarz z innego oddziału chcący pomóc w śródnocnej operacji, przynajmniej dla mnie, był rzadkim widokiem. Zgodziłem się oczywiście, a w duchu ucieszyłem, że doktor ze swoim doświadczeniem przypilnuje podczas zabiegu, żebym nie popełnił błędu. Naiwnie. Jak się okazało, był to dla niego pierwszy taki zabieg, nawet w roli asysty. Dyżur pewnie nudny, sen w pracy trudny, a stłuczona czaszka i ciepła krew jak widać może wzbudzić zainteresowanie nawet u bardziej wiekowych chirurgów.
Przed wieloma laty większość operowanych pacjentów umierała z powodu zakażenia. Na szczęście odkryto mikroskop, drobnoustroje i – co najważniejsze – aseptykę. Jak to wygląda w praktyce?Pozwoliłem resztce wody ścieknąć po moich uniesionych przedramionach, wytarłem się i ustąpiłem miejsca Chirurgowi. Trzymając ręce podniesione podszedłem do dozownika z płynem dezynfekującym. Machina wypluła trochę niebieskiego, śmierdzącego alkoholem żelu, który wtarłem tymi samymi ruchami, co szorowałem mydłem. Czynność wykonałem trzykrotnie, za każdym razem ograniczając obszar dezynfekcji – do łokci, do połowy przedramion, do samych dłoni – i za każdym razem zwiększając swoje skupienie na tym, co miało nastąpić. W moich myślach przewijały się etapy operacji i problemy które mogę napotkać. A potem, z uniesionymi rękoma, przekroczyłem próg sali.
Dla chirurga opowieść pacjenta zaczyna i kończy się na chorobie. Ale czy jest tam coś więcej? A może to właśnie tego „więcej” najbardziej się boimy?Gdybym długo po zabiegu zebrał dostępne mi wiadomości, gdybym oczywiście tego chciał, być może udałoby mi się ułożyć historię pacjenta ze stołu. Ale, nie było mi to nigdy potrzebne. Ba, świadomość przeszłości zawsze była wypierana z jaźni. Wyobraźmy sobie jednak Mężczyznę – niczym nie wyróżniającego się, po czterdziestce. Mógłby być ojcem silnego dziecka, mógłby być mężem wspaniałej kobiety. Wyobraźmy sobie dzień – od rana kłótnia z żoną, później decyzja szefa o nadgodzinach, a na koniec tragiczne wieści z domu rodziców. Ale najgorszym z tego dnia, był wieczorny telefon na pogotowie. A do wszystkiego doprowadziło wahadło – jedno rzecz, która wprawiła w ruch cały łańcuch.
No dobra, to o kimś innym chciałem wam ponudzić. To historia Nieszczęśnika. Osoby zgoła odmiennej od Mężczyzny, której dzień ułożył się – zgoła odmiennie. Podczas gdy Mężczyźnie towarzyszył stres i gorączka, Nieszczęśnik pałał się radością. Gdy pierwszy gonił w pośpiechu na spotkanie ze śmiercią, drugi popijał piwo celebrując życie. I na koniec, gdy Mężczyzna układał swoją głowę na poduszce po dramatycznym wieczorze, Nieszczęśnik nie był w stanie otworzyć oczu.
Ale po kolei. Wszystko zaczęło się od narodzin. Na świat przyszła silna dziewczynka, trzy tysiące dwieście gram, pięćdziesiąt centymetrów. Poród trwający dwanaście godzin i wiążący się z wielkim cierpieniem Matki, zakończył się falą radości, która przetoczyła się przez całą rodzinę. Dosięgnęła ona również Nieszczęśnika – dziadka berbecia i zarazem ojca Matki. I to właśnie fala radości pociągnęła go następnego dnia do baru, gdzie wśród wiwatów i okrzyków kolegów chciał uczcić powiększenie swojej familii.
Gdy dzieciątko przychodziło na Świat, kilkanaście kilometrów dalej dojrzały Szatyn, teść naszego Mężczyzny, zatoczył się w fotelu i osunął na podłogę. Wahadło, odmierzające jego dni, wychyliło się po raz ostatni. A gdy się zatrzymało, stanęło również serce Szatyna. Nie trwało to długo, ale wystarczyło by doszło do niedokrwienia mózgu i śpiączki. Następnego ranka Mężczyźnie dostało się od żony – klasyka – że nigdy go nie ma, żeby ją wesprzeć. Z powodu kłótni spóźnił się do pracy, przez co szef „nagrodził” go dodatkowymi zleceniami. Jako kuriera czekało go kursów do ciemnej nocy. W środku dnia otrzymał telefon od załamanej żony – jej ojciec odszedł. Musiał więc przyśpieszyć tempa, by jak najszybciej skończyć i wrócić do zasmuconej wybranki.
Nieszczęśnik postanowił zakończyć celebracje wcześniej, gdyż nazajutrz z rana chciał pomóc żonie w przygotowaniach do przyjęcia córki. Nie miało jednak nigdy do tego dojść. Wracając do domu omsknęła mu się noga na niedbale ułożonej płycie chodnikowej. Być może gdyby wypił ciut mniej, nie straciłby równowagi i nie poleciał w stronę ulicy. Być może, gdyby pora była wcześniejsza, lub lampa oświetlająca zakręt sprawna, byłby lepiej widoczny. Jednak tego dnia, zły los najwyraźniej się na nim uwziął. Zatoczył się i poleciał w kierunku drogi gdzie, ponieważ wyszedł z baru wcześniej, swoim lewym bokiem spotkał nadjeżdżającego Mężczyznę.
W przeciągu mgnienia rozpędzona masa przeniosła siłę na bark, łamiąc ramię, gruchocząc żebra, rozrywając miąższ płuca i wprawiając w bezwładny ruch głowę. Ta po chwili również dotknęła bokiem maski – szczęśliwie tylko muskając blachę, gdyż ciało zostało wyrzucone na pobocze. Ale to wystarczyło, by przekazać energię. W ułamku sekundy rozegrały się dwa dramaty. Pierwszy – czaszka została odkształcona, kość pękła, a przemieszczające się odłamy przecięły biegnącą w rowku naczyniowym tętnicę skroniową. I drugi – fala uderzeniowa przeniknęła przez kości, przebiegła przez płyn mózgowo-rdzeniowy i uderzyła w mózgowie. Energia rozproszyła się mikron po mikronie, wzburzając białka, dezaktywując rozmieszczone na nerwach pompy stabilizujące równowagę elektrolitową i powodując gwałtowne wyładowania elektryczne w całym mózgowiu. Cały wszechświat nieszczęsnego mężczyzny został skurczony do tej jednej chwili, na moment nim jego neurony wstrzymały pracę. I wtedy jego wszechświat zgasł.
Przed pierwszym nacięciem skóry, odgrywamy pewien schemat. Zaczyna się od szczypiec.Nie zapominając wymienić się złośliwościami z Instrumentariuszką, wziąłem do ręki korcang, którym złapałem nasączony gazik. Ten, przyciśnięty do głowy pacjenta, wydalił z siebie rzekomo-pomarańczowy płyn odkażający. Moje usta żartowały z zespołem, umysł powtarzał plan, a ręce pewnym ruchem pomalowały skórę wokół planowanego cięcia na kolor zepsutej marchewki. Śmiejąc się beztrosko z jakiegoś komentarza anestezjologa, wyrzuciłem zużyty materiał do kosza i zakleszczyłem kolejny. Nie, nie czułem strachu. To był mój pierwszy raz w tej roli, ale nie pierwszy raz w tym spektaklu. Jedyną presję wywierała świadomość, że pacjenci po tego typu urazach mają dobre rokowanie – o ile zabieg zostanie wykonany dobrze i dostatecznie szybko. Moja porażka warunkuje jego kalectwo lub śmierć, pomyślałem. Okrążając pole operacyjne gazikiem po raz drugi i trzeci powtarzałem sobie w głowie kolejne etapy operacji, które mnie czekały. Odrzucając szczypce podszedłem do Instrumentariuszki, która rozpościerała już przede mną mój jałowy fartuch. Gdy zakładam ten bijący tandetą strój, gdzieś w głębi podświadomości traktowany jak druga skóra, napływa uczucie jakby ode mnie coś zależało. Jakbym faktycznie miał moc, żeby coś zmienić.
Przychodzi czas na ostatnie poprawki przed podniesieniem kurtyny i premierą sztuki.
Sanitariusz zawiązał od tyłu fartuch, a ja w tym czasie założyłem rękawiczki, stając się zupełnie odrębnym tworem, należącym do zupełnie innego świata, niż całe to niejałowe otoczenie. Czekając aż Instrumentariuszka ubierze asystującego mi Chirurga, spojrzałem na wiszący na ścianie zegar. Nie ze względu na zmęczenie, czy może raczej znużenie, które dopada człowieka po pełnym wrażeń dniu, lecz na świadomość czasu, który oddalał pacjenta od zdrowia. Wciąż żartując (choć z uwagi na obecność Chirurga – bardziej stonowanie) brałem do rąk jedną za drugą serwetę, którymi obkładaliśmy z asystentem pomarańczowy fragment głowy. Z każdą płachtą milkły żarty zastępowane powagą… Aż w końcu założyliśmy ostatnią. I tak pacjent, jak i cały świat, zniknęli gdzieś za obłożeniem, poza zasięgiem naszej uwagi. Teraz było już tylko zadanie. Spektakl się zaczął. Gdzieś w oddali wciąż grała orkiestra z głosów krzątającego się po sali personelu i dudniły jak bębny pulsy anestezjologicznego monitora. Instrumentariuszka podawała nam przewody, które przerzucaliśmy przez obłożenie do Sanitariusza. Ssak, koagulacja, wiertarka, nóż elektryczny. Między kolejnymi ruchami rąk powtarzałem sobie w głowie jak mantrę etapy operacji, i pułapki z nimi związane. Powtarzałem w myślach co może mnie czekać i jak sobie z tym poradzić. I kiedy już byłem gotów, wymieniłem się słowem z Anestezjologiem i wyciągnąłem rękę do Instrumentariuszki.
Z chwilą gdy biorę do ręki nóż w mojej głowie milkną dźwięki orkiestry, tłumią się w oddali bębny… i zaczyna się taniec.
Ostrze z łatwością zatopiło się w ciele i momentalnie zatrzymało na kości. Szybkim, płynnym ruchem zarysowałem nim półkole. Rozpłatana skóra rozstąpiła się i głowę zalała krew.
W ostatnim poście chyba najbardziej doskwierała objętość tekstu. Damn! Stwierdzam, że mamy bardzo leniwe społeczeństwo. W tym odcinku kończę historię Nieszczęśnika i ewakuacji jego krwiaka nadtwardówkowego. Chciałbym, tak jak ostatnio, przedstawić nie tylko przebieg czy procedury, ale także moje przemyślenia i odczucia. Sęk w tym, że w trakcie operacji nie ma za wiele refleksji. Jest tylko to co widać i to co za moment się stanie. Plan i działanie.
Akt 1 – skóra
Największe naczynia paliłem – znaczy się, zamykałem przez stopienie silnym prądem z pincety koagulacyjnej (po polsku – smażyłem na węgiel). Mniejsze załatwiałem zakładając klipsy hemostatyczne na brzegach skóry. Całość trwała kilka sekund. Kiedy krwawienie ustało nóż znowu ruszył. Fragment po fragmencie, poszerzałem otwarcie.
[A właśnie, powinienem sprostować: To nie jest historia Nieszczęśnika. To nie jest też historia lekarza. W momencie, gdy biorę do ręki skalpel, pozostaje tylko nóż, skóra i dwa-trzy kolejne ruchy. Balet stali i krwi.]
W okolicy ucha nóż zaczął brodzić płycej – starałem się nie przeciąć mięśnia skroniowego. Po rozszerzeniu rany (narzędziem o wiele-mówiącej nazwie – „rozwieracza”) złapałem za nóż elektryczny. Wysoka temperatura pozwoliła niemal bezkrwawo przeciąć mięsień i odciąć go od czaszki. Oddzielając skórę, mięsień i okostną kawałek po kawałku odsłaniałem kolejne szczeliny złamania. Gdy cały płat skórny został odchylony, wreszcie mogłem ocenić skalę zniszczeń. Nie wyglądało to dobrze.
Akt 2 – kość
Kraniotom warczał jak wściekły bulterier na spoconego listonosza. Wiertło tej piekielnej machiny kroiło kość niczym świeży bochenek chleba. [co to za ustrojstwo i jak wygląda będzie w innym wpisie] Kiedy linie cięcia połączyły się ze szczeliną złamania w ruch poszły podważki. Tępe, stalowe szpikulce oddzielały czaszkę od częściowo przyrośniętej do niej opony twardej – grubej błony otaczającej mózg. Płynnym ruchem podniosłem pierwszy odłam. Później drugi, trzeci i czwarty. Kiedy ostatni element trafił na stolik Instrumentariuszki opona wróciła do pierwotnego kształtu – wytłoczona od środka przez ciśnienie mózgu. Wreszcie mogłem, choć na sekundę, odetchnąć i rozluźnić mięśnie. Wyścig zakończony. Spojrzałem na zegarek – zajęło mi to około dwudziestu minut. Już tylko formalnością było zdjęcie przyczepionego do opony krwiaka i spalenie naczynia, które wywołało całe to zamieszanie – tętnicy oponowej środkowej (po oderwaniu skrzepów tryskająca z niej krew zabrudziła podłogę na dystansie trzech metrów).
Akt 3 – składanie
Po sprawdzeniu, czy przez oponę nie prześwieca gdzieś krwiak podtwardówkowy przyszedł czas na kontrolę hemostazy i przywrócenie czaszki. Pierwsze – czyli tamowanie krwawienia – to najważniejszy elementem. Chroni przed wykrwawieniem się pacjenta na stole i nawrotem krwiaka po zabiegu (raz boleśnie się o tym przekonałem, ale to historia na kiedy indziej). Brzegi kości wysmarowałem woskiem, a przez oponę przeciągnąłem specjalne szwy – Dandy’ego i Papena – żeby zniwelować przestrzeń między nią a kością. Później wziąłem do ręki odłożone wcześniej na bok fragmenty sklepienia. I tu właśnie okazuje się jak ważna jest ta cała hemostaza, bo następny etap wygląda tak: To tu nie pasuje, to tu się nie dogina, to trzeba spiłować, tutaj dociąć, tam się za bardzo ścięło, tu znów wystaje, to na pewno od tego pacjenta?, znów spiłować, a może obrócić, cholera craniofix upadł na podłogę…
Ano właśnie, pamiętacie ten opis otwarcia skóry z aktu pierwszego? Zapomniałem dodać, że tak to wygląda jak wszystko idzie po myśli. Można się zmieścić nawet w czterdzieści sekund z całym cięciem. Problem w tym, że czasem coś.. Nie. Problem w tym, że zawsze coś nawali. To się ssak zatkał, to pinceta koagulacyjna gdzieś źle stykała, to zaciski się zacięły, to narzędzie wypadło z ręki przy podawaniu. A czasem, wyjątkowo, wszystko się na raz zesra. Głowę zalewa krew, a operator w myślach tłumi „kurwa, kurwa, kurwa!”. Ale, po cóż te sześć lat studiów, jeśli nie po to? Kto ma sobie poradzić, jeśli nie my?
Akt 4 – szycie
Po odtworzeniu kształtu czaszki wziąłem się za zdejmowanie zacisków hemostatycznych i kontrolę krwawienia płata skórnego. Musiałem przysmażyć wszystkie naczynka które za mocno broczyły, inaczej głowa pacjenta mogłaby po zabiegu przybrać rozmiary piłki od koszykówki. Później szycie mięśnia mięśnia skroniowego, przeciągnięcie drenu pod skórą i szycie warstwy podskórnej. Najbardziej nużące czynności, które wykonywałem na wpół mechanicznie, marząc już tylko o twardej, jak serce mojej ex, kanapie dyżurnego. Ostatkiem sił spiąłem ranę staplerami (czyli z grubsza czymś na kształt takera) i podłączyłem zbiornik do drenu, żeby odbierał nadmiar krwi spod skóry. Cała operacja trwała około trzech godzin.
Akt 5 – koniec snu
Chory trafił na OIOM, gdzie pozostawał w śpiączce farmakologicznej przez tydzień. Pierwszego dnia po wybudzeniu miał problemy z wypowiadaniem słów. Drugiego wydobył z gardła bełkot. Trzeciego mieszaninę zagmatwanych, pełnych dezorientacji zdań. Czwartego nawiązał kontakt z odwiedzającą go rodziną. Kiedy sam do niego zajrzałem, w przeddzień przeniesienia na rehabilitację, był w całkiem niezłej formie. Oczywiście mnie nie poznał. Zresztą, nawet gdyby poznał, co mógłby powiedzieć? Nie wyobrażam sobie czułych podziękowań, a przynajmniej, nie chciał bym ich. Nie pracujemy dla wdzięczności. Dla nas największą zapłatą jest widzieć szczęśliwe twarze pacjenta i jego rodziny, kiedy uda się go zawrócić do zdrowia.
Ps: Powyższa historia wprawdzie opiera się na autentycznych zdarzeniach, ale (dla dobra pacjenta i personelu) przeszła proces artystycznej modyfikacji, żeby nie dało się zidentyfikować miejsc i tożsamości.
Za dlugiePolecam tekst,dość długi ale bardzo fajnie napisany trzymający w emocjach od początku do końca. O czym owy tekst jest, a to musicie sami przeczytać.
Ten moment, gdy mijając rynnę sanitarną i wychylając przez drzwi sali operacyjnej widzi się śpiącego pacjenta z rurką intubacyjną wystającą z ust, to moment napływających myśli, że nie ma już odwrotu. Oczywiście one są tylko złudzeniem – odwrotu nie było już dużo wcześniej. W tym przypadku już w chwili, gdy fala uderzeniowa roztrzaskała czaszkę Nieszczęśnika.
O co się rozchodzi?
Po prawdzie nie jestem pisarzem (choć to marzenie z dzieciństwa) i chwilami mogę nie błyszczeć znajomością polszczyzny, ale za namową pewnych bliskich mi osób zdecydowałem się założyć bloga! Pozwolę sobie zacząć od przytoczenia pewnego wspomnienia, żeby pokazać przebieg-emocje-schematy jednego z najczęściej wykonywanych zabiegów dyżurowych z jakimi mierzy się początkujący neurochirurg. Zanim jednak to tamto, ustalmy coś. Zamysłem tego bloga jest pokazywać życie takim jak je widzę i czuję, ze wszystkimi dobrymi i złymi stronami, patologiami, radościami oraz dramatami. Historie które opiszę niekoniecznie będą się kończyć dobrze, a postacie niekoniecznie będą złote. Sam nie należę do najbielszych, najbardziej wyszukanych i elokwentnych z lekarzy. Moje słownictwo oraz podejście mogą budzić zaskoczenie, czy nawet zszokowanie, ale nie przedstawię dobrze mojego świata nie będąc sobą. Pamiętajcie proszę, że zabieram was w podróż po świecie zdarzeń i emocji, który jest światem wielowymiarowym. Tutaj nic nie jest czarne i białe, a mieni się w wielu odcieniach i kolorach. Nie mylcie dystansu, chłodu czy żartobliwego spojrzenia nawet na bardzo przygnębiające aspekty życia i śmierci, z brakiem poczucia obowiązku czy brakiem profesjonalizmu. Moim celem nie jest współodczuwanie cierpienia. Moim celem, choć czasem z góry skazanym na niepowodzenie, jest próbować naprawić co zostało zepsute. Choć akompaniamentem moich opowieści mogą być sarkazm, ironia, czy brak powagi, to ich główny wątek zawsze sprowadza się do prostego – naprawić. Ach i jeszcze – nie wszystko co napiszę będzie prawdą. Część szczegółów zmieniam, żeby zachować anonimowość wszystkich postaci, część w związku z lukami w pamięci, a część – konfabuluję w celach pisarskiego ćwiczenia. (schematy i procedury postaram się odzwierciedlić rzetelnie) Do rzeczy!
Od czego (z naszej perspektywy) się zaczyna?To był jeden z tych – jak to nazywamy – „goli do szatni”. Telefon zadzwonił tuż przed północą, w chwili gdy moje myśli krążyły już tylko wokół przybrania pozycji horyzontalnej. Wezwanie do pracowni tomografii komputerowej, gdzie czekał nieprzytomny, pijany Nieszczęśnik, zgarnięty gdzieś z mokrego pobocza. Przybyłem akurat w środku badania. Po przedarciu się przez dość liczne grono – Anestezjolog, Radiolog, Dyżurny Izbowy, sanitariusze, Pielęgniarka Anestezjologiczna, Chirurg, technicy, ratownicy, zespół przewozowy – spojrzałem na monitor ładujący skany. Już kilka pierwszych obrazków oznajmiło mi, że to nie będzie lekka noc. Krwiak nadtwardówkowy nad lewą półkulą mózgu i ostro połamana czaszka – to oznaczało: operacja. Szczęście w nieszczęściu dla faceta w tomografie – jeśli zadziałać szybko i nic się nie wykrzaczy, będzie miał spore szanse wyjść z tego. Może nawet bez szwanku. [małe wyjaśnienie – z krwiakami PODtwardówkowymi jest gorzej, ale o tym kiedy indziej] Wprawdzie nie były to jego jedyne obrażenia, ale to nie miało teraz takiego znaczenia. Wykonałem telefon do zabezpieczającego mnie specjalisty – usłyszałem „poradzisz sobie”. Cóż, z jednej strony może był to i powód do dumy, że okazano mi zaufanie, ale z drugiej… nigdy wcześniej nie wykonywałem tego zabiegu sam. Ale nie było czasu na przeżywanie cioty. Musiałem jak najszybciej otworzyć czaszkę, przez którą krwiak całą swoją siłą przypierał mózg, zaciskając przy tym jego naczynia krwionośne. To ostatnie oznaczało rozwijające się z czasem niedokrwienie, nasilający obrzęk, rosnące ciśnienie i stopniowe, nieodwracalne niszczenie coraz to większego obszaru neuronów. Mówiąc po ludzkiemu – zaczął się wyścig z czasem, którego stawką było życie Nieszczęśnika.
Co się dzieje, gdy anestezjolog odchodzi w stronę swoich monitorów?Cofnąłem się, przebrałem, zakryłem twarz. Przyszedł czas przygotowań. To akurat robiłem wiele razy, zawsze według tego samego schematu. Wszedłem na blok, by raz jeszcze upewnić się – imię, strona zabiegu, obszar, dostęp, pole. Zachowując szacunek dla ludzkiej twarzy wystającej z pod opatrunków zakrywających oczy, obróciłem głowę pacjenta, umocowałem ją do stołu plastrem, ogoliłem i narysowałem na skórze jak poprowadzę cięcie. Choć w środku czekała mnie kaszana, skóra głowy nie była naruszona – ba, nawet kształt czaszki wydawał się normalny. W myślach powtórzyłem kolejne etapy operacji, które będę musiał wykonać oraz problemy z jakimi być może będę musiał się zmierzyć. Po krótkiej wymianie zdań z Anestezjologiem i Instrumentariuszką (których tutaj nie przytoczę, bo jestem leniwą gnidą plus – nie mam pamięci do pierdół), stanąłem przed rynną. W pierwszej chwili w mojej głowie była pustka. Nie, nie stan emocjonalnego osłupienia ani nocnego odmóżdżenia, lecz trwające chwile świadome wyparcie wszelkiej myśli. Kojąca nicość, w połączeniu z głębokim wdechem, pomogła znaleźć spokój, którego potrzebowałem. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze wiszącym nad kranem i poprawiając maskę pozwoliłem myślom ponownie zalać moją głowę. Nie było już wśród nich zmartwień. Po prostu odpaliłem kran, zwilżyłem dłonie, zaczerpnąłem z dozownika mydła i dałem się ponieść beztrosce. To zawsze, niezależnie od zabiegu, jest chwila kiedy zaczynam wędrować myślami. Nie śpieszyłem się wykonując raz za razem wyuczone prace rękoma. Rozcierałem, wcierałem, spieniałem i szorowałem. Palce, dłonie, grzbiety, nadgarstki, przedramiona. Mechaniczne ruchy, które pozwalają – nawet przy tak znikomej podzielności uwagi jak moja – rozkojarzyć się, pomyśleć o dupie Maryny, czy przywołać w pamięci dobrą nutkę, którą zasłyszałem rano w radiu jadąc do pracy.
Czy to jest teatr jednego aktora?Z sali wyłonił się Chirurg – doświadczony adiunkt. Właśnie skończył zakładać drenaż do przestrzeni opłucnowej, mający ułatwiać pacjentowi rozprężanie płuc podczas oddychania. [robi się to ze względu na płyn zbierający się między płucem a ścianą klatki piersiowej przy stłuczeniu tego pierwszego]
– Ktoś przyjedzie panu pomóc przy zabiegu? – zapytał.
– Nikt – odpowiedziałem.
– A mogę ja się domyć z panem?
Zaskoczył mnie. Lekarz z innego oddziału chcący pomóc w śródnocnej operacji, przynajmniej dla mnie, był rzadkim widokiem. Zgodziłem się oczywiście, a w duchu ucieszyłem, że doktor ze swoim doświadczeniem przypilnuje podczas zabiegu, żebym nie popełnił błędu. Naiwnie. Jak się okazało, był to dla niego pierwszy taki zabieg, nawet w roli asysty. Dyżur pewnie nudny, sen w pracy trudny, a stłuczona czaszka i ciepła krew jak widać może wzbudzić zainteresowanie nawet u bardziej wiekowych chirurgów.
Przed wieloma laty większość operowanych pacjentów umierała z powodu zakażenia. Na szczęście odkryto mikroskop, drobnoustroje i – co najważniejsze – aseptykę. Jak to wygląda w praktyce?Pozwoliłem resztce wody ścieknąć po moich uniesionych przedramionach, wytarłem się i ustąpiłem miejsca Chirurgowi. Trzymając ręce podniesione podszedłem do dozownika z płynem dezynfekującym. Machina wypluła trochę niebieskiego, śmierdzącego alkoholem żelu, który wtarłem tymi samymi ruchami, co szorowałem mydłem. Czynność wykonałem trzykrotnie, za każdym razem ograniczając obszar dezynfekcji – do łokci, do połowy przedramion, do samych dłoni – i za każdym razem zwiększając swoje skupienie na tym, co miało nastąpić. W moich myślach przewijały się etapy operacji i problemy które mogę napotkać. A potem, z uniesionymi rękoma, przekroczyłem próg sali.
Dla chirurga opowieść pacjenta zaczyna i kończy się na chorobie. Ale czy jest tam coś więcej? A może to właśnie tego „więcej” najbardziej się boimy?Gdybym długo po zabiegu zebrał dostępne mi wiadomości, gdybym oczywiście tego chciał, być może udałoby mi się ułożyć historię pacjenta ze stołu. Ale, nie było mi to nigdy potrzebne. Ba, świadomość przeszłości zawsze była wypierana z jaźni. Wyobraźmy sobie jednak Mężczyznę – niczym nie wyróżniającego się, po czterdziestce. Mógłby być ojcem silnego dziecka, mógłby być mężem wspaniałej kobiety. Wyobraźmy sobie dzień – od rana kłótnia z żoną, później decyzja szefa o nadgodzinach, a na koniec tragiczne wieści z domu rodziców. Ale najgorszym z tego dnia, był wieczorny telefon na pogotowie. A do wszystkiego doprowadziło wahadło – jedno rzecz, która wprawiła w ruch cały łańcuch.
No dobra, to o kimś innym chciałem wam ponudzić. To historia Nieszczęśnika. Osoby zgoła odmiennej od Mężczyzny, której dzień ułożył się – zgoła odmiennie. Podczas gdy Mężczyźnie towarzyszył stres i gorączka, Nieszczęśnik pałał się radością. Gdy pierwszy gonił w pośpiechu na spotkanie ze śmiercią, drugi popijał piwo celebrując życie. I na koniec, gdy Mężczyzna układał swoją głowę na poduszce po dramatycznym wieczorze, Nieszczęśnik nie był w stanie otworzyć oczu.
Ale po kolei. Wszystko zaczęło się od narodzin. Na świat przyszła silna dziewczynka, trzy tysiące dwieście gram, pięćdziesiąt centymetrów. Poród trwający dwanaście godzin i wiążący się z wielkim cierpieniem Matki, zakończył się falą radości, która przetoczyła się przez całą rodzinę. Dosięgnęła ona również Nieszczęśnika – dziadka berbecia i zarazem ojca Matki. I to właśnie fala radości pociągnęła go następnego dnia do baru, gdzie wśród wiwatów i okrzyków kolegów chciał uczcić powiększenie swojej familii.
Gdy dzieciątko przychodziło na Świat, kilkanaście kilometrów dalej dojrzały Szatyn, teść naszego Mężczyzny, zatoczył się w fotelu i osunął na podłogę. Wahadło, odmierzające jego dni, wychyliło się po raz ostatni. A gdy się zatrzymało, stanęło również serce Szatyna. Nie trwało to długo, ale wystarczyło by doszło do niedokrwienia mózgu i śpiączki. Następnego ranka Mężczyźnie dostało się od żony – klasyka – że nigdy go nie ma, żeby ją wesprzeć. Z powodu kłótni spóźnił się do pracy, przez co szef „nagrodził” go dodatkowymi zleceniami. Jako kuriera czekało go kursów do ciemnej nocy. W środku dnia otrzymał telefon od załamanej żony – jej ojciec odszedł. Musiał więc przyśpieszyć tempa, by jak najszybciej skończyć i wrócić do zasmuconej wybranki.
Nieszczęśnik postanowił zakończyć celebracje wcześniej, gdyż nazajutrz z rana chciał pomóc żonie w przygotowaniach do przyjęcia córki. Nie miało jednak nigdy do tego dojść. Wracając do domu omsknęła mu się noga na niedbale ułożonej płycie chodnikowej. Być może gdyby wypił ciut mniej, nie straciłby równowagi i nie poleciał w stronę ulicy. Być może, gdyby pora była wcześniejsza, lub lampa oświetlająca zakręt sprawna, byłby lepiej widoczny. Jednak tego dnia, zły los najwyraźniej się na nim uwziął. Zatoczył się i poleciał w kierunku drogi gdzie, ponieważ wyszedł z baru wcześniej, swoim lewym bokiem spotkał nadjeżdżającego Mężczyznę.
W przeciągu mgnienia rozpędzona masa przeniosła siłę na bark, łamiąc ramię, gruchocząc żebra, rozrywając miąższ płuca i wprawiając w bezwładny ruch głowę. Ta po chwili również dotknęła bokiem maski – szczęśliwie tylko muskając blachę, gdyż ciało zostało wyrzucone na pobocze. Ale to wystarczyło, by przekazać energię. W ułamku sekundy rozegrały się dwa dramaty. Pierwszy – czaszka została odkształcona, kość pękła, a przemieszczające się odłamy przecięły biegnącą w rowku naczyniowym tętnicę skroniową. I drugi – fala uderzeniowa przeniknęła przez kości, przebiegła przez płyn mózgowo-rdzeniowy i uderzyła w mózgowie. Energia rozproszyła się mikron po mikronie, wzburzając białka, dezaktywując rozmieszczone na nerwach pompy stabilizujące równowagę elektrolitową i powodując gwałtowne wyładowania elektryczne w całym mózgowiu. Cały wszechświat nieszczęsnego mężczyzny został skurczony do tej jednej chwili, na moment nim jego neurony wstrzymały pracę. I wtedy jego wszechświat zgasł.
Przed pierwszym nacięciem skóry, odgrywamy pewien schemat. Zaczyna się od szczypiec.Nie zapominając wymienić się złośliwościami z Instrumentariuszką, wziąłem do ręki korcang, którym złapałem nasączony gazik. Ten, przyciśnięty do głowy pacjenta, wydalił z siebie rzekomo-pomarańczowy płyn odkażający. Moje usta żartowały z zespołem, umysł powtarzał plan, a ręce pewnym ruchem pomalowały skórę wokół planowanego cięcia na kolor zepsutej marchewki. Śmiejąc się beztrosko z jakiegoś komentarza anestezjologa, wyrzuciłem zużyty materiał do kosza i zakleszczyłem kolejny. Nie, nie czułem strachu. To był mój pierwszy raz w tej roli, ale nie pierwszy raz w tym spektaklu. Jedyną presję wywierała świadomość, że pacjenci po tego typu urazach mają dobre rokowanie – o ile zabieg zostanie wykonany dobrze i dostatecznie szybko. Moja porażka warunkuje jego kalectwo lub śmierć, pomyślałem. Okrążając pole operacyjne gazikiem po raz drugi i trzeci powtarzałem sobie w głowie kolejne etapy operacji, które mnie czekały. Odrzucając szczypce podszedłem do Instrumentariuszki, która rozpościerała już przede mną mój jałowy fartuch. Gdy zakładam ten bijący tandetą strój, gdzieś w głębi podświadomości traktowany jak druga skóra, napływa uczucie jakby ode mnie coś zależało. Jakbym faktycznie miał moc, żeby coś zmienić.
Przychodzi czas na ostatnie poprawki przed podniesieniem kurtyny i premierą sztuki.
Sanitariusz zawiązał od tyłu fartuch, a ja w tym czasie założyłem rękawiczki, stając się zupełnie odrębnym tworem, należącym do zupełnie innego świata, niż całe to niejałowe otoczenie. Czekając aż Instrumentariuszka ubierze asystującego mi Chirurga, spojrzałem na wiszący na ścianie zegar. Nie ze względu na zmęczenie, czy może raczej znużenie, które dopada człowieka po pełnym wrażeń dniu, lecz na świadomość czasu, który oddalał pacjenta od zdrowia. Wciąż żartując (choć z uwagi na obecność Chirurga – bardziej stonowanie) brałem do rąk jedną za drugą serwetę, którymi obkładaliśmy z asystentem pomarańczowy fragment głowy. Z każdą płachtą milkły żarty zastępowane powagą… Aż w końcu założyliśmy ostatnią. I tak pacjent, jak i cały świat, zniknęli gdzieś za obłożeniem, poza zasięgiem naszej uwagi. Teraz było już tylko zadanie. Spektakl się zaczął. Gdzieś w oddali wciąż grała orkiestra z głosów krzątającego się po sali personelu i dudniły jak bębny pulsy anestezjologicznego monitora. Instrumentariuszka podawała nam przewody, które przerzucaliśmy przez obłożenie do Sanitariusza. Ssak, koagulacja, wiertarka, nóż elektryczny. Między kolejnymi ruchami rąk powtarzałem sobie w głowie jak mantrę etapy operacji, i pułapki z nimi związane. Powtarzałem w myślach co może mnie czekać i jak sobie z tym poradzić. I kiedy już byłem gotów, wymieniłem się słowem z Anestezjologiem i wyciągnąłem rękę do Instrumentariuszki.
Z chwilą gdy biorę do ręki nóż w mojej głowie milkną dźwięki orkiestry, tłumią się w oddali bębny… i zaczyna się taniec.
Ostrze z łatwością zatopiło się w ciele i momentalnie zatrzymało na kości. Szybkim, płynnym ruchem zarysowałem nim półkole. Rozpłatana skóra rozstąpiła się i głowę zalała krew.
W ostatnim poście chyba najbardziej doskwierała objętość tekstu. Damn! Stwierdzam, że mamy bardzo leniwe społeczeństwo. W tym odcinku kończę historię Nieszczęśnika i ewakuacji jego krwiaka nadtwardówkowego. Chciałbym, tak jak ostatnio, przedstawić nie tylko przebieg czy procedury, ale także moje przemyślenia i odczucia. Sęk w tym, że w trakcie operacji nie ma za wiele refleksji. Jest tylko to co widać i to co za moment się stanie. Plan i działanie.
Akt 1 – skóra
Największe naczynia paliłem – znaczy się, zamykałem przez stopienie silnym prądem z pincety koagulacyjnej (po polsku – smażyłem na węgiel). Mniejsze załatwiałem zakładając klipsy hemostatyczne na brzegach skóry. Całość trwała kilka sekund. Kiedy krwawienie ustało nóż znowu ruszył. Fragment po fragmencie, poszerzałem otwarcie.
[A właśnie, powinienem sprostować: To nie jest historia Nieszczęśnika. To nie jest też historia lekarza. W momencie, gdy biorę do ręki skalpel, pozostaje tylko nóż, skóra i dwa-trzy kolejne ruchy. Balet stali i krwi.]
W okolicy ucha nóż zaczął brodzić płycej – starałem się nie przeciąć mięśnia skroniowego. Po rozszerzeniu rany (narzędziem o wiele-mówiącej nazwie – „rozwieracza”) złapałem za nóż elektryczny. Wysoka temperatura pozwoliła niemal bezkrwawo przeciąć mięsień i odciąć go od czaszki. Oddzielając skórę, mięsień i okostną kawałek po kawałku odsłaniałem kolejne szczeliny złamania. Gdy cały płat skórny został odchylony, wreszcie mogłem ocenić skalę zniszczeń. Nie wyglądało to dobrze.
Akt 2 – kość
Kraniotom warczał jak wściekły bulterier na spoconego listonosza. Wiertło tej piekielnej machiny kroiło kość niczym świeży bochenek chleba. [co to za ustrojstwo i jak wygląda będzie w innym wpisie] Kiedy linie cięcia połączyły się ze szczeliną złamania w ruch poszły podważki. Tępe, stalowe szpikulce oddzielały czaszkę od częściowo przyrośniętej do niej opony twardej – grubej błony otaczającej mózg. Płynnym ruchem podniosłem pierwszy odłam. Później drugi, trzeci i czwarty. Kiedy ostatni element trafił na stolik Instrumentariuszki opona wróciła do pierwotnego kształtu – wytłoczona od środka przez ciśnienie mózgu. Wreszcie mogłem, choć na sekundę, odetchnąć i rozluźnić mięśnie. Wyścig zakończony. Spojrzałem na zegarek – zajęło mi to około dwudziestu minut. Już tylko formalnością było zdjęcie przyczepionego do opony krwiaka i spalenie naczynia, które wywołało całe to zamieszanie – tętnicy oponowej środkowej (po oderwaniu skrzepów tryskająca z niej krew zabrudziła podłogę na dystansie trzech metrów).
Akt 3 – składanie
Po sprawdzeniu, czy przez oponę nie prześwieca gdzieś krwiak podtwardówkowy przyszedł czas na kontrolę hemostazy i przywrócenie czaszki. Pierwsze – czyli tamowanie krwawienia – to najważniejszy elementem. Chroni przed wykrwawieniem się pacjenta na stole i nawrotem krwiaka po zabiegu (raz boleśnie się o tym przekonałem, ale to historia na kiedy indziej). Brzegi kości wysmarowałem woskiem, a przez oponę przeciągnąłem specjalne szwy – Dandy’ego i Papena – żeby zniwelować przestrzeń między nią a kością. Później wziąłem do ręki odłożone wcześniej na bok fragmenty sklepienia. I tu właśnie okazuje się jak ważna jest ta cała hemostaza, bo następny etap wygląda tak: To tu nie pasuje, to tu się nie dogina, to trzeba spiłować, tutaj dociąć, tam się za bardzo ścięło, tu znów wystaje, to na pewno od tego pacjenta?, znów spiłować, a może obrócić, cholera craniofix upadł na podłogę…
Ano właśnie, pamiętacie ten opis otwarcia skóry z aktu pierwszego? Zapomniałem dodać, że tak to wygląda jak wszystko idzie po myśli. Można się zmieścić nawet w czterdzieści sekund z całym cięciem. Problem w tym, że czasem coś.. Nie. Problem w tym, że zawsze coś nawali. To się ssak zatkał, to pinceta koagulacyjna gdzieś źle stykała, to zaciski się zacięły, to narzędzie wypadło z ręki przy podawaniu. A czasem, wyjątkowo, wszystko się na raz zesra. Głowę zalewa krew, a operator w myślach tłumi „kurwa, kurwa, kurwa!”. Ale, po cóż te sześć lat studiów, jeśli nie po to? Kto ma sobie poradzić, jeśli nie my?
Akt 4 – szycie
Po odtworzeniu kształtu czaszki wziąłem się za zdejmowanie zacisków hemostatycznych i kontrolę krwawienia płata skórnego. Musiałem przysmażyć wszystkie naczynka które za mocno broczyły, inaczej głowa pacjenta mogłaby po zabiegu przybrać rozmiary piłki od koszykówki. Później szycie mięśnia mięśnia skroniowego, przeciągnięcie drenu pod skórą i szycie warstwy podskórnej. Najbardziej nużące czynności, które wykonywałem na wpół mechanicznie, marząc już tylko o twardej, jak serce mojej ex, kanapie dyżurnego. Ostatkiem sił spiąłem ranę staplerami (czyli z grubsza czymś na kształt takera) i podłączyłem zbiornik do drenu, żeby odbierał nadmiar krwi spod skóry. Cała operacja trwała około trzech godzin.
Akt 5 – koniec snu
Chory trafił na OIOM, gdzie pozostawał w śpiączce farmakologicznej przez tydzień. Pierwszego dnia po wybudzeniu miał problemy z wypowiadaniem słów. Drugiego wydobył z gardła bełkot. Trzeciego mieszaninę zagmatwanych, pełnych dezorientacji zdań. Czwartego nawiązał kontakt z odwiedzającą go rodziną. Kiedy sam do niego zajrzałem, w przeddzień przeniesienia na rehabilitację, był w całkiem niezłej formie. Oczywiście mnie nie poznał. Zresztą, nawet gdyby poznał, co mógłby powiedzieć? Nie wyobrażam sobie czułych podziękowań, a przynajmniej, nie chciał bym ich. Nie pracujemy dla wdzięczności. Dla nas największą zapłatą jest widzieć szczęśliwe twarze pacjenta i jego rodziny, kiedy uda się go zawrócić do zdrowia.
Ps: Powyższa historia wprawdzie opiera się na autentycznych zdarzeniach, ale (dla dobra pacjenta i personelu) przeszła proces artystycznej modyfikacji, żeby nie dało się zidentyfikować miejsc i tożsamości.
OczywiścieTe nazwy postaci kursywą - istny Masterton. Szkoda, że nie było zombich ani demonów.
Ale podobało mnie się i tak.
To Twoje? Przyznaj się
Dokąd Ci się spieszy że nie masz czasu przeczytać :-)?Za dlugie
Przeczytane. Nerwowy(ten)chirurgDokąd Ci się spieszy że nie masz czasu przeczytać :-)?
Program prowadzi dr. Smierc
dopiero wczoraj to odkrylem, jest wiecej odcinkow tego ?Kurdwa na pamięć to znam :-)
Wydaje mi się że sądopiero wczoraj to odkrylem, jest wiecej odcinkow tego ?
Sam tu bym z chęcią harda zrobił, ale jak kiedys zrobiłem to tak tamat jak i mnie z banem wyjebali modyDzięki kaczka , że harda na Cohones promujesz. Jak widzę, mój post to jest
Bardzo ładne, ogólnie larwy zjadają tylko martwą tkankę więc mu to oczyszcza, ale jeśli mucha była chora to larwy też są chore i człowiek też będzie chory, chociaż Patrząc na niego to chyba wszystko mu jedno. W szpitalach choduje się muchy i larwy które są zdrowe i kładzie się na martwicza tkankę i jest elegancko czyszczona. W Polsce to kuleje ale w innych krajach stosuje się dość często