Wolność słowa to jest w ogóle ciekawy temat. Nie wiem, czy rozwiązywalny. Bo można być np. zwolennikiem absolutnej wolności słowa, takiej z utopii libertariańskiej (ja np. takim zwolennikiem jestem). I tam wolność słowa ograniczana jest jednie prawem nadrzędnym - prawem własności. Więc np. nie możesz w teatrze krzyknąć "pali się" bo Cię właściciel teatru wyniesie na butach, tak samo właściciel nie może tego krzyknąć, bo złamie zawartą umowę i nie dostarczy widzom spektaklu. No i w takiej wizji sprawa jest prosta, bo jak ONR chce sobie robić marsz to musi go robić albo na swoich ziemiach, albo musi dostać zgodę innego właściciela. W jednym i drugim przypadku nic nikomu.
Niestety utopia libertariańska ma tę wadę, że jej nie ma (i nie będzie), a zastana rzeczywistość ma jedno z większych spierdoleń doktryny liberalnej - obszar wspólny. To taki obszar, który jest i każdego i niczyj... np. rynek w mieście. Tu rodzi się zasadniczy problem, jak można i kto może w tym obszarze działać?
Ten przykład pokazuje zasadniczą chujozę demoliberalnej doktryny. Bo kiedy powiemy, że działać może każdy jak chce, wtedy może się okazać, że działać sobie będzie np. Lenin i za 50 lat demoliberalny świat przestanie istnieć. Jeśli natomiast powiemy z drugiej strony: może działa ten i ten, a ten i ten nie, to to jest raz - zaprzeczenie samej idei która ma wolność w nazwie, dwa - stawia sie precedens, który po zmianie władzy/prądów może być użyty przeciwko nam: jeśli dziś A zakaże B, to jutro C będzie mogło zakazać B... i B nie będzie miało żadnego argumentu przeciw. Jest to więc swoiste zjadanie własnego ogona nierozłącznie wpisane w ten światopogląd. Demoliberalna autodestrukcja. To jest zresztą przyczyną, że demoliberalna Europa nie ma żadnego narzędzia obrony przed politycznym islamem.