Brutalny powrót do rzeczywistości.
Wróciliśmy wczoraj z Wrocławia. W planach była zabawa jeszcze jeden dzień dłużej, ale zabrakło nam sił, chęci i motywacji do przedłużenia tego długiego weekendu. Wyjechaliśmy w czwórkę w czwartek rano pociągiem z Gdyni. W trójmieście już od jakiegoś czasu czuć było klimat EURO. Flagi na samochodach, w oknach, ludzie ubrani w stroje koloru biało - czerwonego i koszulki reprezentacji. Pociąg dojechał na miejsce wieczorem (wybraliśmy ten jadący przez Koszalin, gdzie wsiadło jeszcze dwóch naszych znajomych). Pierwsze wrażenie? Wrocławianie nie żyją mistrzostwami. Znikoma ilość flag i innych symboli naszego kraju czy też samego EURO. Kupiliśmy bilety na tramwaj i po niedługim czasie byliśmy w mieszkaniu. Swoją drogą trafiliśmy świetną okazję - nie dość, że zapłaciliśmy małe pieniądze, to jeszcze miejscówka nasza znajdowała się około 500 metrów od hotelu HP Plaza, w którym stacjonować miała reprezentacja. Wyszliśmy na miasto i ludzie dookoła spoglądali się na nas jak na freak'ów. Dziwne to było wrażenie, że my - grupka ludzi ubranych w polskie barwy z szyjami przewiązanymi biało - czerwonymi szalikami na 2 dni przed historycznym meczem, będziemy się tak wyróżniać. Wieczór to czas zwiedzania miasta i lokalnych pubów. Strefa Kibica była martwa, a 3-procentowe piwo marki Carlsberg nie przytrzymało nas tam długo. Byliśmy pod miłym wrażeniem cen w lokalach poza Strefą Kibica. Dobre piwo w granicach 7-10 złotych nie było tragedią, ponieważ przed wyjazdem nastawialiśmy się na dużo więcej. Podczas zwiedzania rynku natrafiliśmy na kilka kobiet, które zapraszały nas do swoich "domów uciech". Jako że, cytując klasyka, jesteśmy "za młodzi i za przystojni, żeby za to płacić", nie skorzystaliśmy.
Piątek nie przyniósł niczego nowego w nastawieniu mieszkańców do EURO. Dla nas był ważnym dniem, ponieważ koło południa miała przyjechać reprezentacja. O ile dobrze pamiętam, to dotarli na miejsce około 13.00. Staliśmy dość długo pod hotelem licząc, że któryś z piłkarzy przyjdzie rozdać autografy i zapozować do zdjęć. Nie mogąc się doczekać, wróciliśmy do mieszkania. Włączamy TVN24, a tam widzimy Wasyla między kibicami. Szybko zdecydowaliśmy na powrót pod hotel. Ostatecznie mam wspólne fotki z Rybusem i Wolskim. :)
Piątkowy wieczór przebiegał podobnie do czwartkowego, ale chciałbym zwrócić uwagę na jedną rzecz - czescy kibice są zajebiści! W życiu bym nie pomyślał, że będę razem z nimi pił piwo, gadał o pierdołach i śpiewał. Skandowali razem z nami: "Polska! Polska!", my się odwdzięczaliśmy ich: "Czesi, Czesi". Trudno opisać słowami to, czego tam doświadczyliśmy, ale tych wrażeń nie oddałbym za nic w świecie. Naprawdę w tym momencie szczerze poczuliśmy wszyscy klimat EURO i obudził się w nas bojowy nastrój.
Sobota przyniosła w końcu to, czego nam brakowało w poprzednich dniach: ducha mistrzostw. Ludzie idący po chodnikach, ubrani w narodowe barwy, nucący przyśpiewki nastrajali pozytywnie przed wieczornym meczem. Los tak chciał, że późnym popołudniem trafiliśmy znowu do pubu z czechami i wspólna zabawa trwała bardzo długo. W końcu trzeba było zwijać się, wsiąść w tramwaj i jechać pod stadion. Tam już zaczęło się lekkie poddenerwowanie tym, co niedługo pokaże reprezentacja pod wodzą Smudy. Kupiliśmy jakieś hot-dogi i do środka.
Stadion i oprawa zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Wszystko dopięte na ostatni guzik. Jakieś półtora godziny przed meczem siedzieliśmy na swoich miejscach; trybuny bardzo szybko się wypełniały. Koło mnie usiadł jakiś koleś ze złotym zegarkiem, w jeansach i t-shircie, nawet głupiego szalika nie miał. Z tym się trzeba było liczyć, że zjawią się i tacy, co przyjdą na mecz jak na seans do kina. Mimo wszystko znakomita większość widzów posiadała atrybuty, które każdy kibic reprezentacji, będący na meczu, powinien posiadać.
Przed meczem zorganizowano bicie warszawskiego rekordu meksykańskiej fali. Wyglądało to tak, że powstały trzy fale, które utrzymały się, o ile dobrze pamiętam, niecałe trzy minuty. W każdym bądź razie rekord ze Stadionu Narodowego został pobity. Przeboju Jarzębiny "koko, koko..." nikt nie lubi, ale jak to zagrali, to cały stadion śpiewał.
Większość meczu staliśmy i (zdzierając już nasze wymęczone przez cały wyjazd gardła) dopingowaliśmy naszych. Doping był głośny i konkretny, ale muszę zwrócić uwagę na kilka wad. Przede wszystkim uderzał brak koordynacji. Zdarzało się, że jedna strona stadionu śpiewała co innego niż druga. Mało było przyśpiewek. Fajnie byłoby zaśpiewać coś dłuższego niż przez większość czasu krzyczeć wymęczone: Polska (w tym miejscu trzy oklaski), Polska (trzy oklaski), itd... Nie podobał mi się także hymn w 80 minucie, bo miałem wrażenie, że zamiast ponieść piłkarzy do boju, uświadomił ich, że są w czarnej dupie.
W zwycięstwo "naszych" wierzyłem do samego końca, dlatego bolało trochę, jak od około 88 minuty, część widzów zaczęła opuszczać stadion. Na takie zachowania jestem uczulony, tak samo jak nie znoszę wychodzenia z kina przed zakończeniem filmu.
Końcowy gwizdek sędziego zakończył to wszystko co budowało się we mnie przez ostatnie kilka dni przed meczem. Wcześniej w planach było "after-party" w Koszalinie, jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Przygnębieni wróciliśmy w niedzielę do domu. Oczywiście nie żałuję tego, co przeżyłem w ostatnich dniach - po prostu ta historia nie zakończyła się happy endem.