Dwa lata temu postanowiłem z moim wspólnikiem porzucić polskie biura projektowe na zawsze i zacząć współpracę z firmą zagraniczną. Po pierwsze Polski grajdołek to syf, malaria, brud, słabo płacą, rynek niestabilny, dumpingowe ceny, wszędzie cwaniactwo chcące cię wydymać. Firmy działające na zagranicznych rynkach różnią się o 180deg od naszych i tutaj nawet nie ma co opowiadać, bo różnica jest w każdej małej rzeczy i w każdym aspekcie działania firmy. Dlatego udało się (z małymi problemami) zahaczyć w wielkiej angielskiej firmie, na dość dobrym stanowisku. Hajs dużo dużo lepszy niż w Polsce (na początku podobny, ale potem skaczę :)), robota spokojniejsza, rynki zagraniczne totalnie stabilne, jest płynność pracy. Wiadomo, trzeba się było multum rzeczy douczyć: poznać specyfikę rynku, poznać ichniejsze standardy, których mają duuuużo więcej niż my, poznać normy i sposoby wykonywania projektów, ocen nośności, ekspertyz, analiz. Przede wszystkim opanować w perfekcyjnym stopniu programy obliczeniowe różnej maści. Jednak gdy człowiek to już ogarnął to z górki. No i trzeba znać przyzwoicie angielski. Podczas pracy, jako główny obliczeniowiec w moim oddziale wraz z moim w/w wspólnikiem douczyliśmy się wszystkiego i ogarneliśmy co trzeba. Jakiś miesiąc temu pojawiła się okazja, ponieważ jedna z największych firm projektowych na świecie otwiera u nas oddział mostowy. Nie myśląc długo złożyliśmy nasze CV, portfolio, referencję na stanowisko, na które nie spełnialiśmy wymagań jeszcze, bo są one na prawdę kosmiczne i przejebane. Po 2 tygodniach od aplikacji, zadzwoniła do mnie angielka z HR, maglowała mnie 25 minut, ale na samym końcu ustawiła mnie na rozmowę kwalifikacyjną, pomimo, że nie spełniam jeszcze wymagań formalnych. Sama rozmowa dosyć przejebana, babka z HR + anglik + hindus przepytywali mnie nawet o rozmiar fiuta przez 1,5h. Wypytywali o wszystko o co mogli, o problemy przy konkretnych projektach, o sposoby obliczeń, o normy znane tylko ludziom z rynku angielskiego, o kruczki w programach obliczeniowych. No, ale jakoś poszło i przetrwałem, podobnie jak mój kumpel. Wczoraj dostałem telefon od tej samej angielki z HR, że wypadliśmy najlepiej ze wszystkich kandydatów, że są bardzo zadowoleni z rozmowy i proponują nam pracę. Wynegocjowałem dużo lepsze stanowisko niż mam teraz, 2400 zł podwyżki w stosunku do obecnej pensji, oczywiście w pakiecie dają prywatną opiekę medyczną, kartę multisportu, do tego bonus co pół roku w postaci profitshare'a, cykliczne wyjazdy do Anglii w ramach projektów i możliwość zarządzania swoimi projektami.
Mało tego, wczoraj po prezentacji w rozmowach kuluarowych poznałem gościa, który zamierza rozkręcać swój własny bizness na rynku angielskim i myślę, że jak trochę szczęścia dopisze, to będzie się nam dobrze współpracować.
Także to tyle, nic nadzwyczajnego, ale jak dla mnie bomba, bo mam zajebistą możliwość dalszego rozwoju i zdobywania zagranicznych rynków, totalnie uniezależniając się od polskiego bagienka.