Pewien żydek zwęszył interes w antykach. Chodził po wsiach i wypytywał wsiurków o stare, niepotrzebne mebelki po dziadkach. Pewnego dnia trafił na chłopa, który wymieniał niedawno meble na nówki z targu, a do stodoły wypieprzył stare. Wchodzą więc we dwóch, a żydowi oczy niemal wyszły z orbit. Między snopkami z sianem stała masa kilkusetletnich antyków niebagatelnej wartości w całkiem dobrym stanie. Kiedy trochę się opanował, mówi do chłopa bez emocji: - No, no... Trochę tego pan masz... Chyba wezmę. - A bier pan, na cholere mie to. Powiedz pan jeno, po co panu takie klekoty? - Wie pan... - zaczął łgać żydek - Węgiel drogi, a tak jak suchych dech nawiozę, to przez zimę pociągnę. - Ano. - To ja panu zapłacę z góry, a jutro jakbym pana nie zastał, to wezmę tak czy inaczej. I dał chłopu kilka ładnych banknotów. - Panie, dużo to. Za to wyngla byś pan mioł. - Nie, nie. Zgadza się wszystko. Miłego dnia życzę. Następnego dnia żyd zajeżdża szczęśliwy pod stodołę z kilkoma pomocnikami. Rozwiera wrota, a tam, pośród snopków siana sterczy stos dech. Żyd pobladł, a w tym momencie wchodzi uradowany chłop i mówi: - Tyleś pan za ten opał zapłacił, że se myśle, a co mie tam, porąbie w cenie.