Rozumiem, że książka nie musi być przenoszona co do joty, zresztą naprawdę kilka rzeczy jest lepiej zrobione w serialu niż w książkach. Trafną decyzją było "postarzenie" wszystkich niemal dzieciaków z każdej z rodzin o kilka lat bo Robb ma bodajże 13 wiosen w pierwszej książce co każe się zastanowić jakim cudem tak świetnie znał się na strategii, że rok-dwa później zrobił w jajo Tywina.
Lepiej jest też zrobiony w serialu wątek Aryi. Jej podróż po Braavos w książce jest totalnie nudna i wyjęta z wszystkich innych wątków - tutaj mądrze ją urozmaicono dodając znane postacie. Słusznie wycięto Quentyna Martella, który był jedynie marnotrawstwem stron książki. No i uczucie nadciągającego zła w postaci innych jest o wiele bardziej namacalne niż w książce gdzie chyba do końca Tańca ze Smokami jedyne poważne starcie między ludźmi Westeros a Innymi miało miejsce na Pięści Pierwszych Ludzi podczas wyprawy Nocnej Straży za mur. Nie było nic na miarę tego co zobaczyliśmy w Hardhome.
Niestety tutaj superlatywy się kończą a w tym sezonie, kiedy serial zaczyna wyprzedzać książki zacząłem oglądać to wszystko z kwaśną miną. Ok, mogę zrozumieć dlaczego nie ma zupełnie wątku "fałszywej Aryi" - to nawet dobrze bo ludzie by już się kompletnie pogubili. Najogrzej jednak, i nie mogę przeboleć jak bardzo źle, został przerobiony wątek Stannisa.
Nie jestem szczególnym fanem Stannisa ale z postaci, która była uosobieniem maksymy "twarde prawo ale prawo" zrobiono kompletnie zdesperowanego wariata.
W książce Stannis po uratowaniu muru zorientowany w swojej słabej sytuacji nie gna na urwanie karku pod mury Winterfell ale zaczyna zbierać sojuszników wśród północnych rodów, które nie są zadowolone z zdrady Starków przez Boltonów. Odbija też jeden zamek, który nadal trzyma malutka załoga Greyjoy'ów, wraz z siostrą Theona, i dopiero wtedy rusza przez las na Winterfell gdzie jego armia zostaje zatrzymana przez zamiecie. Melisandre w tajemnicy przed Stannisem nie pozwala mu też spalić Mance'a Raydera za pomocą czarów zamieniając wizerunki króla-za-murem i Rattleshirta. Swoją drogą książkowa Melisandre jest o wiele lepiej zrobioną postacią zamiast jakiejś fanatycznej dewotki, która ciągle chciałaby mieć taran Stannisa u swoich bram.
W serialu natomiast Stannis rozkazuje wszystkim do okoła, rusza na Winterfell, podjudzany przez Melisandre KAŻE SPALIĆ SWOJĄ CÓRKĘ - tutaj miałem chyba moment, kiedy serial "skacze przez rekina" ale ostatecznie obejrzałem finał. Spalenie Shireen było totalnie wbrew przedstawianej osobowości Stannisa, nawet tego z serialu. Stannis szanował prawo ponad wszystko i był zdolnym dowódcą - nie było siły na świecie, któraby go przekonała, że spalenie Shireen jest właściwym działaniem i na pewno zdawał sobie sprawę, że nie poderwie tym swoich żołnierzy do walki. No i oczywiście w tym tygodniu okazuje się, że wszystko na nic a cały wątek Stannisa z tego sezonu można spuścić w kiblu bo tak naprawdę nic nie wniósł.
Żegnaj Stannisie, pierwszy swojego imienia - nie będzie mi ciebie brakowało
A i czytając książkę nawet na chwilę nie uwierzyłem, że Jon Snow nie wróci w następnym odcinku.