Dawno temu, w miasteczku Cohones mieszkał pewien chłopiec o imieniu Miszon. Był to niezbyt ogarnięty chłopak, który lubił pisać opowiadania, oglądać walki gladiatorów i przeżywać rozmaite przygody. Był zakochany w mrocznych opowieściach z dawnych dziejów, które budziły lęk wśród żyjących. Do jego ulubionych należała opowieść o wyzwaniu jedenastu koszulek. Zostały ukryte dawno temu przez tajemniczą zjawę, wołającą na siebie
@defthomas . Dawała ona zadania trudne, wręcz niemożliwe do wykonania. Miszon długo rozczytywał się w zapiskach o tej konkretnej opowieści.
Przez miasteczko Cohones przejeżdżało wielu wielkich podróżników, których Miszon wypytywał o wyzwanie jedenastu koszulek. Przeważnie ich odpowiedź była podoba tej:
- Nigdy nie wygrałeś żadnego wyzwania, znasz się tylko na pisaniu oraz jesteś gruby. Oszczędź sobie wstydu.
Smutny więc Miszon wracał do domu po każdej z takich rozmów. Pisał kolejne opowieści, pełne niezwyciężonych postaci, które, niejako, utożsamiał ze sobą, widząc w sobie coraz silniejszego i potężniejszego wojownika. Przed snem wpatrywał się w portret idola – Dana Hendersona – który wisiał nad jego łóżkiem.
Pewnej nocy miał sen. Widział w nim dziewczynę ubraną w czerń i czerwień, o długich, kasztanowych włosach i skórze białej jak mleko. Jej bursztynowe oczy patrzyły na niego z nieukrywaną wręcz ciekawością. Zadała mu jedno pytanie:
Czemu znowu się poddałeś, płaczący chłopczyku?
Miszon wstał. Nie bardzo pamiętał, co widział poza pytaniem.
Po raz kolejny wybrał się do swojej ulubionej restauracji, mieszczącej się zaraz przy wyjeździe z miasteczka. To właśnie tam spotykał podróżników. Nie wiedzieć czemu, tym razem zamiast tłumów, zastał tam zaledwie trójkę ludzi – barmana, jego uroczą, aczkolwiek bardzo irytującą córkę oraz cudzoziemca ubranego w garnitur w kolorze kości słoniowej, pod którym nosił ciemną kamizelkę, pod którą znajdowała się koszula w kratę. Czerwona muszka i buty w kolorze białej kredy weszły Miszonowi do głowy na długo. Podróżnik odwrócił się do chłopca, by po chwili zwrócić się do barmana
- Kto to? - Mężczyzna miał akcent wskazujący że przybył z daleka. Prawdopodobnie były to okolice czarnego lądu.
- Okoliczny przybłęda, artysta o! - Barman zatańczył na znak drwiny – umie pisać, ale nie dokumenty, bo komu to potrzebne! On artysta, co to go się słowa słuchają, tfu – splunął na podłogę - na moje takich jak on należałoby najpierw izolować, uczyć pracy przydatnej ludziom, a jeśli to nie przynosi rezultatu, zastrzelić, spalić a prochy wyrzucić do rzeki. Rodzinę profilaktycznie też. Skoro jeden z nim urodził się taki, to i drugi może.
- Strasznie jest pan zły na pisarzy. Co oni panu zrobili?
- Książki piszą, panie drogi. Książki, powieści, wiersze kręcą takiej młodzieży jak moja córka we łbie, a potem czeka na księcia z bajki, idealnego mężczyznę, albo uważa, tak jak wszyscy jemu podobni, że rewolucji na świecie trzeba. Może jeszcze kobiety zamiast gladiatorów będą walczyć z powodu tej rewolucji?
- Może ma i pan racje, a słowa w mądrych ustach są groźniejsze niż pięść gladiatorów, których tak podziwiacie w waszej wiosce. To słowa dały nam mądrość. Pierwsze było słowo a słowo ciałem się stało. Skoro sam bóg uważa, że używanie słowa jest ważne, to czemuż my, stworzeni na jego podobieństwo i obraz, mamy sobie je ograniczać – nieznajomy zwrócił się teraz bezpośrednio do Miszona – A ty chłopcze nie poddawaj się.
Podróżny wypił do końca swój napój po czym wyszedł, by Miszon miał go nigdy nie zobaczyć.
Dzień minął chłopakowi szybko i znowu poszedł spać. A sen o kobiecie z bursztynowymi oczyma wrócił jak bumerang. Miszon obudził się rano zlany potem. Mimo, że nieznajoma ze snu była zabójczo piękna, było w niej coś przerażającego. Zapamiętał ją dokładnie.
Nim znowu wyszedł do restauracji, jakaś podświadoma myśl, nieznajoma ręka losu kazała mu wziąć nóż, który miał wyrytą na ostrzu inskrypcję
Mors meta malorum.
Dosłownie przed przekroczeniem progu Miszon usłyszał strzał. Podkradł się do okna.
Zobaczył ją.
Dziewczyna o bursztynowych oczach trzymała w swojej drobnej dłoni wielki rewolwer. Na ziemi leżeli właściciel i jego córka, którzy tonęli we własnej krwi. Czerwona, życiodajna ciecz uciekała z nich niczym życie uciekało z wielkich cmentarzy zwanych metropoliami. Miszon krzyknął i zaczął płakać. Niestety.
Dziewczyna o bursztynowych oczach wyszła z restauracji i spojrzała na przerażonego chłopaka.
- Czemu znowu się poddałeś, płaczący chłopczyku? - spytała, nim zniknęła z jego wzroku.
Policja przyjechała na miejsce godzinę po całym incydencie. Miszona już wtedy nie było. Uciekł z miasteczka, ruszając szlakiem wyzwania jedenastu koszulek. To było jego pierwsze wyzwanie, które postanowił przejść.
Mijały tygodnie. Chłopak stawał się coraz bardziej poważny i coraz bardziej pragnął odnaleźć koszulki. Ćwiczył, mordował swoje ciało. Wyglądał coraz mniej ludzko, jak większość cywilizacji z jego okresu. Wtedy też wydawało się, że jest blisko. Napotkani setki kilometrów od domu podróżnicy wskazali miejsce, gdzie podobnież znajduje się wyzwanie.
Miejscem tym była góra-cmentarz. Potocznie zwana była wronim gniazdem z powodu chmar ptaków krążących wokół niej. Wtedy Miszon znowu ujrzał kobietę ze swoich snów. Ptaki krążyły wokół niej jak padlinożercy.
- Wreszcie się nie poddałeś i przestałeś płakać, chłopczyku – powiedziała tym samym chłodnym tonem co zwykle.
- Kim jesteś? - spytał chłopak. Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Jestem tylko duchem, wytworem twojej imaginacji, tym, czym chciałbyś, abym była. Jestem następczynią Defthomasa, a może nim samym, a może reinkarnacją? Tego nie wiem nawet ja sama. Teraz to nie istotne Wyzwanie czeka.
- Dlaczego ja?
- Los? Przypadek? A może przeznaczenie? Czy zastanawiałeś się kiedyś przyczyną dlaczego ten niegroźny robak zginął pod twoim butem, albo czemu tamten człowiek trafił w niewłaściwe miejsce o niewłaściwym czasie? Teraz to nieistotne. Wyzwanie czeka.
Miszon nie pytał już o nic więcej. Nie miał nawet jak. Gdy po raz drugi powiedziała „Wyzwanie czeka” chmara wron rzuciła się na nią. Z kobiety o bursztynowych oczach zostały tylko kości. Nie wiedzieć czemu słyszał w głowie jej głos powtarzający sentencję niczym modlitwę.
Mors meta malorum.
Ruszył do podziemi cmentarza. Były wilgotne, śmierdzące i ciemne, jak typowe podziemi. Jednak taki stan nie panował długo. Po przejściu jakiegoś kilometra, znalazł się w komnacie pełnej pochodni z ceramiczną, popękaną podłogą. Chłopak wyciągnął nóż.
W jego stronę zmierzał Starzec. Ubrany w kolczugę, na którą narzucił czarną koszulkę z dwiema literami G – białą i niebieską, które były swymi lustrzanymi odbiciami - i płonącym mieczem w dłoni. Wydawał się być smutny, prosił, by chłopak odpuścił.
Miszon nie zamierzał ustępować. Stanął w pozycji.
Rycerz rzucił się na niego, wyprowadzając potężne wymachy, gdy jego usta wypowiadały modlitwę. Modlił się do swojego boga, a płomień na mieczu rósł i rósł. Miszon skakał niczym kangur, serfował między cięciami, szukając słabego punktu. Rycerz z każdym kolejnym słowem był szybszy. Słowa dawały mu siłę.
Słowa.
Następnie wszystko potoczyło się za szybko, by ktokolwiek mógł to opisać. Wiadomo tylko tyle, że Miszon, zainspirowany swoim idolem, wymierzył prawy sierpowy. Tak zakończyła się ta walka. Część kronikarzy podawała, że wcześniej na jego nóż zstąpiła łaska duchów, dzięki której przekroił miecz. Inni podają, że obaj wybili sobie broń przy skrzyżowaniu ostrzy, a cios poszedł jako kontra. Jak było, tego już się nie dowiemy. Następstwem tego pojedynku była śmierć rycerza. Miszon ściągnął z niego wspomnianą koszulkę. Znalazł również list. Z niego wynikało, że pozostałe koszulki znajdują się w różnych częściach świata.
Chłopak uznał, że nie musi znaleźć reszty, skoro ma tą jedną, która w jego oczach wyglądała świetnie. Dawała mu siłę, by wrócić do świata, by walczyć, by zwyciężać.