Relacja i zdjęcia - obóz KSW

Garfield_70ccm

BAMMA
Welterweight
Kilka dni temu zakończył się czwarty Obóz KSW. Po raz drugi zorganizowany został w Ośrodku Kondycyjno-Wypoczynkowym w Jakubowie. Frekwencja dopisała, nastroje sprzyjały, a więc trenować można było na pełnych obrotach pod okiem zawodników KSW Team, którzy byli na nim w charakterze trenerów.

EUROPEJSKO

Możliwość trenowania z czołowymi zawodnikami wszechstylowej walki wręcz przyciągnęła na Mazury wielu adeptów MMA z całej Europy. Było kilka osób z Wielkiej Brytanii (m.in. z Glasgow, Nottingham, Manchesteru i Londynu), Genewy oraz Niemiec. Jedni do Jakubowa jechali kilka godzin, zaś inni musieli spędzić po dwadzieścia godzin w pociągach, autokarach i samochodach, by być na miejscu na czas. Ostatecznie wszyscy dojechali szczęśliwie i cała grupa obozowiczów już pierwszego dnia była w komplecie.
Pierwsze spotkanie z trenerami (Krzysztofem Kułakiem i Antonim Chmielewskim) odbyło się pierwszego dnia obozu. Wtedy też koordynujący przedsięwzięcie Michał Garnys podzielił sześćdziesięcioosobową ekipę na dwie grupy: pełnoletnich i niepełnoletnich. Jeszcze tylko kilka spraw organizacyjnych i wszyscy mogli rozpocząć zajęcia na wolnej macie.
Pierwszym pechowcem na obozie okazał się Daniel z Warszawy. Już podczas wolnej maty nabawił się kontuzji żeber i trzeba było z nim jechać do szpitala. Jednak to nie był koniec jego pecha. Następnego dnia, schodząc z maty już po zajęciach skręcił nogę w kostce. Kontuzja okazała się na tyle poważna (pęknięta torebka stawu skokowego), że nie mógł do końca obozu uczestniczyć w treningach.

ROZRUCH…, CZYLI TO CZEGO ADEPCI NIE LUBIĄ NAJBARDZIEJ

Każdy dzień na Obozie KSW rozpoczynał się od porannego rozruchu. O godzinie 7:30 cała grupa musiała stawić się przed hotelem, by z tego miejsca udać się na rozruch. Każdy z trenerów praktykował inne „metody budzenia”. Krzysiek Kułak preferował bieg i kąpiele w jeziorze. Antoni Chmielewski zabierał wszystkich na matę, żeby uczestnicy mogli się porozciągać. Rozruch w wykonaniu Jana Błachowicza to trzy pięciominutowe rundy walki z cieniem. Jednak prawdziwe „przebudzenie” czekało na obozowiczów po przyjeździe trenera Macieja Górskiego. Znany z bardzo dobrej kondycji „Highlander” zaserwował uczestnikom prawdziwy trening biegowy. Sześciokilometrowa przebieżka obudziła wszystkich, nawet tych, którzy w trakcie rozruchu innych trenerów zasypiali. – Wszyscy spisali się znakomicie. Gdybym przed biegiem powiedział im, jaki dystans przebiegniemy to połowa by zrezygnowała przed startem. Jednak wszyscy dotrzymali tempa i przebiegli cały dystans – wyznał Górski.

TECHNIKA, SPARING Z JUDOKAMI I ZAJĘCIA W TERENIE
- Panowie i Panie, robimy technikę, a więc niech nikt się nie napina – powtarzali przed każdym treningiem trenerzy. Jak to zwykle bywa na obozach nikt nie przyjechał, żeby toczyć boje na macie. Większość przyjechała, żeby nauczyć się nowych technik, żeby popracować nad techniką, a nie lać się po gębach. Jednak byli również tacy, którzy mięli nadmiar testosteronu i słowo „lekko” w ich rozumowaniu nie istniało. Jednak przy każdej próbie pokazania dominacji zostali sprowadzani na ziemię i ich siłę fizyczną temperowali trenerzy, którzy doświadczeniem i sprytem pokonywali tężyznę wypracowaną na siłowni.
Czwartego dnia uczestnicy Obozu KSW mogli sprawdzić swoje umiejętności parterowe w starciu z judokami krakowskiej Wisły. Przygotowujący się do Pucharu Świata krakowianie byli pewni siebie i wieszali na nas psy, lecz się mocno oszukali. Przegrywali każdą walkę oddając non stop plecy. Duszenie zza pleców było jedno po drugim. Jeszcze nikt chyba nie widział w ciągu godziny tylu poddań jedną techniką. – Mieliśmy nad nimi przewagę. Walczyliśmy bez koszulek, w rasguardach i to im utrudniło zadanie. Po prostu nie mięli nas za co złapać – tłumaczył porażkę judoków Chmielewski, który przecież nie tak dawno czynnie uprawiał ten sport.
Wisła Kraków przegrała bezapelacyjnie i nie umiała pogodzić się z tym faktem. Chcąc podbudować swoje ego postanowili pochwalić się kucharką z ośrodka. Kobiety usłyszały od nich jacy to oni nie są super. I jacy to my nie jesteśmy słabi i dużo musimy się nauczyć, żeby im dorównać. No cóż… tyle ich, co sobie pogadają.
Oprócz zajęć na macie były również zajęcia w terenie. Był znany z poprzedniego obozu w lecie triatlon, czyli pływanie, kajak i dwa kilometry biegu oraz trening wytrzymałościowy składający się z piętnastu stacji (m.in. uderzanie drewnianymi młotkami w oponę, przenoszenie ogromnej belki). Najlepszym w triatlonie okazał się trener Krzysztof Kułak, który wiadomo to nie od dziś jest ratownikiem i dlatego pływać i szybko biegać umie. Trening wytrzymałościowy nie był na czas, dlatego wyłonienie tego najlepszego jest niemożliwe.
PRZEPRASZAM, KTÓRĘDY DO JAKUBOWA?

Każdy wyjazd na obóz pozostawia niezapomniane wrażenie – złe i dobre. To również wiele śmiesznych i mało przyjemnych historii. O tych złych nie będziemy wspominać, bo musielibyśmy poświęcić na nie wiele czasu i w większość używalibyśmy słów związanych z wydalaniem. Dlatego z przyjemnością poświecimy czas tym przyjemnym i śmiesznych. Najśmieszniejsza historia związana jest z triatlonem. Biorący w nim udział Jan Błachowicz znakomicie wypadł w pływaniu i na kajaku, lecz o biegu chciałby zapomnieć jak najszybciej. Gdy po wyjściu z wody ruszył do biegu niemal wszyscy byli pewni, że czas końcowy będzie mieć znakomity. Jak się jednak okazało było inaczej. Minęło dziesięć minut i Janka nie było. Dwadzieścia i nadal nie było go na mecie, mimo, że przybiegli już ci wszyscy, którzy wystartowali po nim. Wreszcie dotarł! Co się stało? – Źle skręciłem, pobiegłem nie tak jak trzeba i musiałem jakiegoś chłopa pytać od drogę powrotną – powiedział z uśmiechem na twarzy Błachowicz. Podobna przygoda spotkała jednego z uczestników. Podobnie jak Błachowicz pomylił on drogę. Nie skręcił w prawo tylko pobiegł prosta. I pewnie dalej by biegł gdyby nie fakt, że na swojej drodze napotkał tabliczkę z nazwą innej miejscowości. Kłopot z orientacją w terenie był u niego tak duży, że kompletnie nie wiedział, jak wrócić do ośrodka. Na pomoc zagubionemu przyszedł jeden z mieszkańców miejscowości do której wbiegł i przywiózł zgubę do ośrodka.
Oprócz tych historyjek było jeszcze wiele innych. Na pewno w pamięci uczestników pozostaną „derby”, którymi zaszczepił wszystkich Wojciech Orłowski. Jednak nie będziemy rozpisywać się na temat znaczenia tego słowa. Chcąc je poznać należy pomyśleć o wyjeździe z KSW na kolejny obóz.
WOJOWNIKIEM ZOSTAĆ CHCIAŁEM, WIĘC NA OBÓZ PRZYJECHAŁEM!
Przedostatnia noc. Godzina 2:10 w nocy. Wszyscy uczestnicy obozu już śpią. Wszyscy, prócz ekipy KSW Team, która przygotowywał się do chrztu lub jak kto woli zielonej nocy. Dwadzieścia minut później pada hasło „wchodzimy” i zaczęło się. Głośne pukanie po pokojach i komenda „bierz ochraniacz na zęby, bluzę, buty i wychodź na zewnątrz”. Dla niektórych było to zaskoczeniem, a wręcz szokiem, bo zaraz po otwarciu drzwi wybiegali z pokoi, lecz i tak musieli do nich wrócić, bo zapomnieli o sprzęcie.
Kilka chwil nie minęło od pobudki, a już cała grupa stała zwarta i gotowa przed budynkiem hotelowym. Musztrę poprowadził Waldemar „Wall-E” Kasta, który również był na wyjeździe. Jak przystało na prawdziwego kaprala (taki stopień wojskowy posiada Kasta) rozpoczęło się od typowej wojskowej rozgrzewki. Pompujemy! Padło hasło i już wszyscy leżeli w podparciu przodem i robili pompki. Jeszcze chwila przekomarzania się, kolejna seria pompek i możemy biegiem udać się na miejsce docelowe. W trakcie przebieżki obozowiczom towarzyszyli trenerzy Górski i Wojciech Orłowski. Ten drugi z okazji chrztu postanowił nawet ułożyć piosenkę, którą wszyscy musieli śpiewać razem z nim.
Miejscem docelowym była znajdująca się kilkanaście metrów od hotelu plaża. Po przybyciu na miejsce uczestnicy ujrzeli strumień światła z kilku samochodów i jezioro, w którym musieli stoczyć bitwę. Jaką bitwę? Grupa podzielona została na dwie grupy – jedni w koszulkach, drudzy bez. Obie ekipy musiały wejść do wody i stoczyć pojedynek polegający na obaleniu rywali. Ta drużyna, która jako pierwsza przewróciła wszystkich przeciwników wygrała.
Po kilku chwilach emocji mieliśmy już zwycięzców. Jednak to nie był koniec ich przeprawy. Teraz triumfatorzy pierwszego starcia musieli zmierzyć się z kolejną grupą. Naprzeciw ich stanęli ci chrzczeni wcześniej. Zadanie proste, odebrać im piracką flagę. Gotowi? Poszło! I rozpoczęło się kolejne starcie. Wygrali je łatwo ci, co dopiero przechodzili chrzest, lecz trzeba było powtórki, ponieważ po boju flaga została przez nich zgubiona i trafiła znów w ręce rwali. Drugie starcie było bardziej zacięte od pierwszego, lecz zwyciężyła ponownie ta sama grupa.
PŁONIE OGNISKO I…

Przed nami ostatni dzień obozu. Delikatny trening, obiad, kolacja, a wieczorem wspólne ognisko, które oficjalnie kończyło czwarty Obóz KSW. Była kiełbasa z grilla, rozmowy o MMA oraz rozdanie dyplomów ukończenia obozu. Atmosfera była bardzo miła. Widać było, że grupa mocno zintegrowała się ze sobą. Jednak wszyscy mięli w myślach fakt, że już jutro każdy pojedzie w swoją stronę, a spotkanie w takim samym gronie będzie możliwe najwcześniej w zimę, na kolejnym obozie lub na wrześniowej gali KSW 14.
Mimo litrów wylanego potu, porannych pobudek, wirusów i komarów widać było po niektórych, że żal im wyjeżdżać. Wiele osób z chęcią zostało by dłużej, mimo, że odczuwali zmęczenie. Cóż poradzić. Na pewno spotkamy się jeszcze nie raz!

Zdjęcia tutaj
 
Back
Top