Tidzej
Bellator Heavyweight

(fot. Esther Lin / MMAFighting.com)
Mina Dany White’a może była kwaśna ale ludzie z Zuffy osiągnęli swój cel. Minuty po walce wieczoru UFC 121 wg meksykańskich użytkowników twittera trendami były wyrażenia “Velasquez” oraz “Brown Pride”. Po wielu niepowodzeniach z innymi fighterami Cain Velasquez zdaje się wreszcie porwał latynoską publikę.
Meksyk jest niesamowicie lukratywnym rynkiem telewizyjnym, zwłaszcza jeśli chodzi o sport. Dość powiedzieć, że UFC 100, pokazywane za darmo na Televisa, największym tamtejszym kanale, uzyskało rating wynoszący 13,3%, bijący odbywający się w niedzielne popołudnie mecz meksykańskiej drużyny piłkarskiej. W Ameryce Łacińskiej patrząc na sporty walki istnieje pewien dysonans między częścią używającą języka hiszpańskiego a częścią mówiącą po portugalsku. Brazylia dała światu o wiele więcej świetnych fighterów i grapplerów ale w hispanoameryce królem nadal jest boks. Amerykańscy promotorzy od dawna próbują zakotwiczyć swoich podopiecznych na rynku meksykańskim – próbował tego choćby Bob Arum zestawiając walkę Oscara de La Hoyi z Julio Cesarem Chavezem w 1996 roku. Tak samo Cain Velasquez nie jest pierwszym “koniem trojańskim” Zuffy.
Pierwszym fighterem dla Latynosów miał być Jacob C. Ortiz, znany bardziej jako Tito, który przy okazji każdego marszu do klatki defilował zarówno z gwieździstym sztandarem jak i trójkolorową banderą Meksyku. Choć Ortiz sam stał się jedną z największych gwiazd UFC w pierwszej połowie lat zerowych jego fatalny hiszpański sprawił, że nigdy nie stał się gwiazdą na południe od Rio Grande.
Byli też inni – Ricco Rodriguez jest jednak w znacznie większym stopniu pochodzenia portorykańskiego niż meksykańskiego a jego dni na szczycie UFC nie były zbyt liczne. Paul Buentello i Diego Sanchez nie okazali się być materiałem na mistrzów. Miguelowi Torresowi WEC dodało drugie imię ale, po pierwsze, nie ustrzegli przed porażkami, po drugie, nie wykreowali z niego nawet w połowie tak dużej gwiazdy jak z Urijah Fabera.
Był też oczywiście w tym gronie Roger Huerta. To był fighter z prawdziwie ujmująca, latynoską historią. Odrzucony przez obydwu skłóconych rodziców, zmuszony do podróży pociągiem pełnym imigrantów z Salwadoru do USA, mówił też dobrze po hiszpańsku a tej cechy w wypadku latynoskiej publiki nie sposób zlekceważyć. Na Huertę chuchano i dmuchano, przez kolejne walki w UFC walczył z debiutantami, miał mnóstwo czasu by szlifować swoje umiejętności. Machina marketingowa UFC nawet wepchnęła go na okładkę prestiżowego magazynu Sports Illustrated, do tej pory jedyna okładka SI związana z MMA. Huercie niestety odbiła palma i zaczął żądać absurdalnych pieniędzy a po podpisaniu nowego kontraktu przegrał walkę. Kolejna nadzieja Zuffy została pogrzebana.
Oczywiście wszyscy z wymienionych fighterów, z Cainem włącznie, nie są Meksykanami. Są chicano, synami imigrantów (jak Cain i Huerta), bądź pochodzą z mieszanych małżeństw. Velasquez jednak, prócz tego drobnego faktu, że jest najlepszym fighterem z wymienionego grona, mówi przyzwoicie po hiszpańsku, jest skromny, ciężko pracuje – jest przykładem dla setek ludzi pokonujących graniczny mur w poszukiwaniu lepszego życia. Minie jeszcze kilka lat zanim Meksyk doczeka się pełnokrwistego mistrza MMA ale zanim ten czas nadejdzie, wszystko wskazuje na to, że Cain Velasquez zrobi co do niego należy by uwagę Meksykanów zwrócić na MMA i UFC.
Pozostałe rzeczy, których nauczyło mnie UFC 121:
Czy ktoś jeszcze domaga się dywizji “cruiserweight”?
Gdy Brock Lesnar był u szczytu potęgi podnosiły się głosy, że jest za duży, dysponuje zbyt obezwładniającą siłą względem swoich mniejszych rywali i najlepiej byłoby zrobić osobną kategorie wagową. Teraz, gdy Lesnar został niemiłosiernie zbity przez rywala o 15 funtów lżejszego od górnego limitu wagi ciężkiej można wreszcie dać sobie spokój z tym nieprzemyślanym pomysłem.Jake Shields jest tym, za kogo wszyscy go uważali.
Parafrazując