Klein
Shark Fights Welterweight
Jeśli ktoś ma problem z moją forumową rangą i uważa ją za wyznacznik czegokolwiek poza stażem na Cohones - rozumiem, szanuję i żegnam :)
Generalnie cały artykuł będzie tylko i wyłącznie moją opinią i zbiorem spostrzeżeń na temat przebojowej kariery McGregora, jego popularności i sposobu bycia oraz walki wieczoru UFC 196, a przede wszystkim postawy Irlandczyka przed starciem z Diazem, w trakcie pojedynku i już po jego zakończeniu. Jestem ogromnym fanem obu zawodników, choć nie ukrywam, że hype Conora pochłonął mnie niemalże całkowicie i byłem w stanie uwierzyć w każde jego słowo. A może nadal jestem...
W każdym razie - powinienem być raczej obiektywny.
---
6 kwietnia 2013 i szwedzka gala UFC Fight Night: Mousasi vs Latifi. Main event uratowany niemalże w ostatniej chwili przez szwedzkiego półciężkiego, który 4 dni przed wydarzeniem zdecydował się zastąpić kontuzjowanego kolegę z klubu - Alexandra Gustafssona. Europa czekała jednak na tę galę nie tylko ze względu na walkę wieczoru, czy występy popularnych i lubianych Brada Picketta, Rossa Pearsona, bądź miejscowego Akiry Corassaniego. Na ten wieczór zaplanowany był również debiut ulubieńca irlandzkiej publiczności - Conora McGregora. Wszyscy wiemy, co było dalej.
Walka McGregora z Marcusem Brimage zakończyła się szybkim KO w wykonaniu Irlandczyka, za co został nagrodzony pieniężnym bonusem, a media związane ze sportem okrzyknęły to starcie "prawdziwym main eventem", czy też "main eventem ludu". Nawet przeglądając komentarze z relacji na żywo z tamtej gali na naszym forum próżno było szukać głosów krytyki. Wszyscy byli zachwyceni postawą Irlandczyka.
Czas leciał, a McGregor walczył. Przed każdym kolejnym starciem Irlandczyk wykazywał się ogromną pewnością siebie, odważnymi oświadczeniami dotyczącymi swoich rywali i swej przyszłości, oraz wyjątkowym gustem i stylem ubioru. Popularność McGregora rosła w zastraszającym tempie i z czasem każdy fan MMA wyrobił sobie o kontrowersyjnym zawodniku swą własną opinię. Jedni zaczęli go kochać (wręcz sakralizować), a inni wręcz nienawidzić. Cohones po raz kolejny służy jako idealny przykład wpływu Irlandczyka na środowisko kibicowskie tego sportu. Im popularniejszy się stawał - tym większe spory wybuchały między jego sympatykami i antyfanami.
Popularność ta wynikała zapewne z tego, że Conor (bo tak zaczęto go nazywać - każdy już go przecież kojarzył) zdawał się być całkowitym unikatem. Nikt nie był w stanie dorównać mu w psychologicznych przepychankach przed pojedynkiem, w obnoszeniu się swoją osobowością i w efektownym eliminowaniu każdego kolejnego rywala.
Z czasem jego konkretne zachowania zaczęły stawać się symboliczne, niemalże wręcz kultowe. Cytowano jego skrajnie patriotyczne przemowy, inni zawodnicy zaczęli nosić okulary przeciwsłoneczne i ekstrawaganckie garnitury (no bo umówmy się - to Irlandczyk wpłynął tak na to środowisko), a świetnie wszystkim znany okrzyk na ważeniu czy lekko-psychopatyczny uśmiech przy wychodzeniu do oktagonu - stały się jego znakami firmowymi. Gala w Irlandii - która totalnie pobiła rekordy oglądalności wydarzeń na UFC FightPass - była najwyraźniejszym możliwym znakiem tego, że McGregor to postać wyjątkowa. Wszystko miało jednak rozstrzygnąć się 11 lipca 2015 roku.
World Tour, ogromna promocja i potężny, wiel0miesięczny trash-talk. Wszystko miało prowadzić to największego wydarzenia w historii UFC, w którym to McGregor miał grać główną rolę. Na przeciwko niego miał jednak stanąć rywal więcej niż godny. #1 P4P i absolutny, niepodważalny król wagi piórkowej. Mistrz, który dzierżył swój pas nieprzerwanie przez 10 lat - Jose Aldo Junior.
Brazylijczyk nie wyszedł jednak do oktagonu w zaplanowanym terminie. Stłuczone żebro Aldo sprawiło, że mistrz nie mógł stanąć do walki z Conorem i UFC szybko musiało poszukać zastępstwa. Wybór padł na ówczesny numer 1 rankingu wagi piórkowej - Chada Mendesa.
Nie mnie oceniać, czy kontuzja Aldo była na tyle poważna, by Brazylijczyk faktycznie nie był w stanie walczyć z McGregorem. Może to zasługa potężnej gry psychologicznej, którą Irlandczyk prowadził z ówczesnym mistrzem; a może nie. Nie na tym chcę się teraz skupiać.
W każdym razie McGregor miał teraz walczyć na UFC 189 o tymczasowy pas mistrza świata wagi piórkowej z Chadem Mendesem. Pewność siebie Irlandczyka nie zmalała ani o drobinę, a Amerykanin zdawał się nie znosić dobrze trash-talku swojego rywala. Spore emocje na ważeniu (pierwszym z tak ogromną publicznością) zwiastowały prawdziwą wojnę w oktagonie. Tak też było.
Zapasy Mendesa okazały się być - jak wielu przypuszczało - najtrudniejszym testem dla Conora w dotychczasowej karierze w UFC. McGregor był obalany, był bity i był rozcięty. Nie wiele brakowało, by był też w końcu pokonany. Irlandczyk przezwyciężył jednak trudności i dzięki ogromnemu zmęczeniu rywala (spowodowanym potężnymi obrażeniami zadanymi na korpus Mendesa- będę się tej wersji kurczowo trzymał), udało mu się wygrać przez TKO w drugiej rundzie. Zasłużenie czy nie - Conor stał się tymczasowym mistrzem kategorii piórkowej.
Wszystko było pięknie, ale wątpliwości nadal pozostawały. Walka z Jose Aldo musiała się odbyć, by ostatecznie ukoronować prawdziwego mistrza wagi piórkowej. 12 grudnia był dniem, w którym wszystko miało się rozstrzygnąć.
McGregor taki jak zawsze - krzykliwy, pewny siebie, lekko arogancki i dumny z własnego "ja".
Ald0 - niby też taki jak zawsze. Pokorny (choć też pewny siebie) i skoncentrowany. Wielu widziało w nim jednak strach. Postawa Brazylijczyka na ważeniu mogła sugerować, że jest inaczej, jednak w dniu samej walki - Aldo wychodził do oktagonu jak pretendent, a nie mistrz.
No właśnie, ta pewność siebie i zachowanie obu zawodników... teraz trochę zmienimy styl tego artykułu.
Wszyscy dobrze wiemy jak ta walka się skończyła, więc już nie będę Was męczył niepotrzebnym sprawozdaniem i analizą. Zwróćmy jednak uwagę na to, jak McGregor zachowywał się przy wyjściu do oktagonu tamtej nocy. Wyluzowany, całkowicie pewny swego, spokojny - a jednocześnie gotowy na urwanie głowy swemu rywalowi. Możecie wierzyć lub nie, ale jako jego fan - byłem wtedy spokojny o wynik walki. Wszystko było już wtedy wyjaśnione.
Teraz przenieśmy się o 3 miesiące do przodu, bez zbędnego gadania o dos Anjosie. Nate Diaz kolejnym rywalem Conora, z tym, że dwie kategorie wagowe wyżej (na wyraźne życzenie Irlandczyka). Wszyscy oczekiwaliśmy wyrównanego i mocnego trash-talku, ponieważ z tego zawsze słynęli obaj zawodnicy. Czy tak właśnie było? No, na początku pewnie tak. Diaz w swoim stylu ignorował wszelkie zaczepki McGregora i kwitował je wymowną prośbą o "odczepienie się", od czasu do czasu samemu atakując. Conor zaś wydawał się nic sobie nie robić z mocnych słów Amerykanina, formułując jednocześnie swoje przemyślane, zawiłe pociski werbalne, wymierzone prosto w sam środek sfery emocjonalnej rywala. Tak przecież zawsze robił. Tak minęła pierwsza konferencja prasowa z udziałem obu panów - moim zdaniem normalnie, zgodnie z przewidywaniami i na remis.
Wszystko wyglądało inaczej na drugim medialnym spotkaniu obu panów - na zaledwie dwa dni przed galą.
McGregor z pozoru wydawał się zachowywać normalnie. Garnitur, guma do żucia, trafne i jasne odpowiedzi na zadawane pytania. Nawet pojedynki słowne z Diazem (który znów zachowywał się tak samo - na pełnym luzie) wydawały się tym razem wygrywane przez Irlandczyka. Pierwsza dziwna reakcja McGregora jaką zaobserwowałem, przyszła dopiero przy ataku Nate'a na Ido Portala i dziwny/słaby obóz przygotowawczy Conora. Irlandczyk nie miał żadnej stosownej riposty na atak Diaza, co kiedyś byłoby całkowicie nie do pomyślenia. Skąd wzięła się ta niepewność? Nie wiem.
Apogeum niepokoju McGregora nadeszło moim zdaniem przy spotkaniu twarzą w twarz obu zawodników. Diaz wyciągnął swoje długie ręce w kierunku Irlandczyka, prezentując klasyczną dla siebie (i wielu innych fighterów) pozycję gotowości do walki. McGregor zdecydował się patrzeć rywalowi w oczy, z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia. Taka postawa również nie powinna nikogo dziwić, gdyby nie nagły impuls Conora i wyprowadzenie mocnego ciosu w prawą pięść Diaza. To zachowanie wywołało późniejszą bójkę i zakończyło konferencję prasową w chaosie i ogromnych emocjach, jednak nie na tym należy się skupić.
Dlaczego McGregor zachował się tak, a nie inaczej? Wielu fanów twierdziło, że ze strachu, a inni wręcz przeciwnie - sugerowali, że Conor pokazał w ten sposób swoją pewność siebie i chęć walki.
Ja jednak patrzę na to inaczej. Uważam, że takie zachowanie Irlandczyka było swego rodzaju demonstracją, próbą stworzenia pozorów. Conor nie radził sobie z psychicznym zdeptaniem rywala, więc musiał pokazać całemu światu, że nie powoduje to w nim żadnego dyskomfortu i jego mentalność jest absolutnie gotowa do walki. Tak przynajmniej patrzę na to teraz - wtedy postrzegałem tę sytuację jako zwykły, nic nieznaczący incydent.
Wszystko nabrało innego wymiaru już na ważeniu. Samo wyjście na scenę Conora McGregora było dla niego nietypowe. Brak irlandzkiej flagi, brak intensywności, nietypowe rozluźnienie. Klasycznego okrzyku też z resztą nie było. Co więc było? Nerwowa reakcja Irlandczyka na prowokacyjny ruch ramieniem Nate'a Diaza i strasznie marne wyśmiewanie postury i formy fizycznej rywala w wywiadzie z Joe Roganem. Moje obawy były wtedy bardzo duże, ale tłumaczyłem to sobie nienaturalną odpowiedzią organizmu Conora na zmianę kategorii wagowej z piórkowej na półśrednią. Teraz takie wytłumaczenie wydaje mi się strasznie trywialne i naiwne, ale wtedy nie potrafiłem sobie wyobrazić tego, że McGregor może się czegokolwiek obawiać.
Potem została już tylko sama walka. Oglądając na żywo transmisję w internecie obserwowałem każdy ruch McGregora przy wychodzeniu do oktagonu w nadziei na to, że zobaczę w nim to samo, co przy starciu z Aldo: nadludzką pewność siebie, maksymalną koncentrację i - dla kontrastu - naturalny, niewymuszony luz.
A co zobaczyłem? Cień tamtego zawodnika. Niby zachowywał się tak samo, niby robił to co zawsze. Mnie wydawało się to jednak skrajnie nienaturalne i udawane. Nawet ten "pozdrawiający" gest McGregora, jaki zawsze wykonywał w kierunku narożnika swojego rywala wydawał się wykonany z konieczności. Jakby wiedział, że wszyscy chcą to zobaczyć, ale on nie chciał go wykonać.
Wiecie, ja psychologiem nie jestem i moja analiza może się mijać z rzeczywistością o tysiące lat świetlnych. Dzielę się swoimi spostrzeżeniami, ponieważ nie są one wynikiem panicznego tłumaczenia sobie porażki McGregora, a dostrzeżeniem czegoś dziwnego, co widziałem jeszcze przed rozpoczęciem pierwszej rundy tego starcia, a czego nie zauważyłem nigdy wcześniej. Sama walka też była cholernie dziwna. Ja wiem, że pierwszy raz walczył z gościem większym od siebie. Ja wiem, że Diaz to fenomenalny bokser, który czuje dystans jak mało kto. Ale mimo wszystko Conor wyglądał jak kukiełkowa, niemalże sparodiowana wersja samego siebie.
Okej - nawet sporo ciosów doszło celu, rywal został rozcięty - ale nic poza tym. Nie chodzi mi nawet o to, że McGregorowi nie udało się znockoutować Diaza zgodnie ze swoimi zapowiedziami. Bardzo dobrze wiedziałem, że Nate będzie w stanie przyjąć ciosy Irlandczyka i "przejść przez nie" w swoim stylu, walcząc twardo i konsekwentnie; ale w tym wszystkim brakowało tego czegoś. Tego, co sprawiało, że McGregor zawsze był tym, kim był - unikatem. Nie jestem w stanie tego nazwać.
---
Ciężko całkowicie przekreślać Conora po tej porażce i zwiastować koniec jego kariery, skoro nawet nie utracił swojego mistrzowskiego pasa. Nie zmienia to jednak faktu, że McGregor nie będzie już nigdy postrzegany tak jak wcześniej i nigdy nie będzie w stanie sprawiać wrażenia tak autentycznego w swej sportowej arogancji, jak robił to przedtem. Z całego serca liczę, że Irlandczyk się podniesie i że przed jego kolejną walką będę znów widział tego wyjątkowego gościa, który idzie rozjechać swojego rywala w imponującym stylu. Czy tak będzie? Czas pokaże. Jednego jestem pewny - historia Conora McGregora jest jeszcze daleka od zakończenia.
Generalnie cały artykuł będzie tylko i wyłącznie moją opinią i zbiorem spostrzeżeń na temat przebojowej kariery McGregora, jego popularności i sposobu bycia oraz walki wieczoru UFC 196, a przede wszystkim postawy Irlandczyka przed starciem z Diazem, w trakcie pojedynku i już po jego zakończeniu. Jestem ogromnym fanem obu zawodników, choć nie ukrywam, że hype Conora pochłonął mnie niemalże całkowicie i byłem w stanie uwierzyć w każde jego słowo. A może nadal jestem...
W każdym razie - powinienem być raczej obiektywny.
---
6 kwietnia 2013 i szwedzka gala UFC Fight Night: Mousasi vs Latifi. Main event uratowany niemalże w ostatniej chwili przez szwedzkiego półciężkiego, który 4 dni przed wydarzeniem zdecydował się zastąpić kontuzjowanego kolegę z klubu - Alexandra Gustafssona. Europa czekała jednak na tę galę nie tylko ze względu na walkę wieczoru, czy występy popularnych i lubianych Brada Picketta, Rossa Pearsona, bądź miejscowego Akiry Corassaniego. Na ten wieczór zaplanowany był również debiut ulubieńca irlandzkiej publiczności - Conora McGregora. Wszyscy wiemy, co było dalej.
Walka McGregora z Marcusem Brimage zakończyła się szybkim KO w wykonaniu Irlandczyka, za co został nagrodzony pieniężnym bonusem, a media związane ze sportem okrzyknęły to starcie "prawdziwym main eventem", czy też "main eventem ludu". Nawet przeglądając komentarze z relacji na żywo z tamtej gali na naszym forum próżno było szukać głosów krytyki. Wszyscy byli zachwyceni postawą Irlandczyka.
Czas leciał, a McGregor walczył. Przed każdym kolejnym starciem Irlandczyk wykazywał się ogromną pewnością siebie, odważnymi oświadczeniami dotyczącymi swoich rywali i swej przyszłości, oraz wyjątkowym gustem i stylem ubioru. Popularność McGregora rosła w zastraszającym tempie i z czasem każdy fan MMA wyrobił sobie o kontrowersyjnym zawodniku swą własną opinię. Jedni zaczęli go kochać (wręcz sakralizować), a inni wręcz nienawidzić. Cohones po raz kolejny służy jako idealny przykład wpływu Irlandczyka na środowisko kibicowskie tego sportu. Im popularniejszy się stawał - tym większe spory wybuchały między jego sympatykami i antyfanami.
Popularność ta wynikała zapewne z tego, że Conor (bo tak zaczęto go nazywać - każdy już go przecież kojarzył) zdawał się być całkowitym unikatem. Nikt nie był w stanie dorównać mu w psychologicznych przepychankach przed pojedynkiem, w obnoszeniu się swoją osobowością i w efektownym eliminowaniu każdego kolejnego rywala.
Z czasem jego konkretne zachowania zaczęły stawać się symboliczne, niemalże wręcz kultowe. Cytowano jego skrajnie patriotyczne przemowy, inni zawodnicy zaczęli nosić okulary przeciwsłoneczne i ekstrawaganckie garnitury (no bo umówmy się - to Irlandczyk wpłynął tak na to środowisko), a świetnie wszystkim znany okrzyk na ważeniu czy lekko-psychopatyczny uśmiech przy wychodzeniu do oktagonu - stały się jego znakami firmowymi. Gala w Irlandii - która totalnie pobiła rekordy oglądalności wydarzeń na UFC FightPass - była najwyraźniejszym możliwym znakiem tego, że McGregor to postać wyjątkowa. Wszystko miało jednak rozstrzygnąć się 11 lipca 2015 roku.
World Tour, ogromna promocja i potężny, wiel0miesięczny trash-talk. Wszystko miało prowadzić to największego wydarzenia w historii UFC, w którym to McGregor miał grać główną rolę. Na przeciwko niego miał jednak stanąć rywal więcej niż godny. #1 P4P i absolutny, niepodważalny król wagi piórkowej. Mistrz, który dzierżył swój pas nieprzerwanie przez 10 lat - Jose Aldo Junior.
Brazylijczyk nie wyszedł jednak do oktagonu w zaplanowanym terminie. Stłuczone żebro Aldo sprawiło, że mistrz nie mógł stanąć do walki z Conorem i UFC szybko musiało poszukać zastępstwa. Wybór padł na ówczesny numer 1 rankingu wagi piórkowej - Chada Mendesa.
Nie mnie oceniać, czy kontuzja Aldo była na tyle poważna, by Brazylijczyk faktycznie nie był w stanie walczyć z McGregorem. Może to zasługa potężnej gry psychologicznej, którą Irlandczyk prowadził z ówczesnym mistrzem; a może nie. Nie na tym chcę się teraz skupiać.
W każdym razie McGregor miał teraz walczyć na UFC 189 o tymczasowy pas mistrza świata wagi piórkowej z Chadem Mendesem. Pewność siebie Irlandczyka nie zmalała ani o drobinę, a Amerykanin zdawał się nie znosić dobrze trash-talku swojego rywala. Spore emocje na ważeniu (pierwszym z tak ogromną publicznością) zwiastowały prawdziwą wojnę w oktagonie. Tak też było.
Zapasy Mendesa okazały się być - jak wielu przypuszczało - najtrudniejszym testem dla Conora w dotychczasowej karierze w UFC. McGregor był obalany, był bity i był rozcięty. Nie wiele brakowało, by był też w końcu pokonany. Irlandczyk przezwyciężył jednak trudności i dzięki ogromnemu zmęczeniu rywala (spowodowanym potężnymi obrażeniami zadanymi na korpus Mendesa- będę się tej wersji kurczowo trzymał), udało mu się wygrać przez TKO w drugiej rundzie. Zasłużenie czy nie - Conor stał się tymczasowym mistrzem kategorii piórkowej.
Wszystko było pięknie, ale wątpliwości nadal pozostawały. Walka z Jose Aldo musiała się odbyć, by ostatecznie ukoronować prawdziwego mistrza wagi piórkowej. 12 grudnia był dniem, w którym wszystko miało się rozstrzygnąć.
McGregor taki jak zawsze - krzykliwy, pewny siebie, lekko arogancki i dumny z własnego "ja".
Ald0 - niby też taki jak zawsze. Pokorny (choć też pewny siebie) i skoncentrowany. Wielu widziało w nim jednak strach. Postawa Brazylijczyka na ważeniu mogła sugerować, że jest inaczej, jednak w dniu samej walki - Aldo wychodził do oktagonu jak pretendent, a nie mistrz.
No właśnie, ta pewność siebie i zachowanie obu zawodników... teraz trochę zmienimy styl tego artykułu.
Wszyscy dobrze wiemy jak ta walka się skończyła, więc już nie będę Was męczył niepotrzebnym sprawozdaniem i analizą. Zwróćmy jednak uwagę na to, jak McGregor zachowywał się przy wyjściu do oktagonu tamtej nocy. Wyluzowany, całkowicie pewny swego, spokojny - a jednocześnie gotowy na urwanie głowy swemu rywalowi. Możecie wierzyć lub nie, ale jako jego fan - byłem wtedy spokojny o wynik walki. Wszystko było już wtedy wyjaśnione.
Teraz przenieśmy się o 3 miesiące do przodu, bez zbędnego gadania o dos Anjosie. Nate Diaz kolejnym rywalem Conora, z tym, że dwie kategorie wagowe wyżej (na wyraźne życzenie Irlandczyka). Wszyscy oczekiwaliśmy wyrównanego i mocnego trash-talku, ponieważ z tego zawsze słynęli obaj zawodnicy. Czy tak właśnie było? No, na początku pewnie tak. Diaz w swoim stylu ignorował wszelkie zaczepki McGregora i kwitował je wymowną prośbą o "odczepienie się", od czasu do czasu samemu atakując. Conor zaś wydawał się nic sobie nie robić z mocnych słów Amerykanina, formułując jednocześnie swoje przemyślane, zawiłe pociski werbalne, wymierzone prosto w sam środek sfery emocjonalnej rywala. Tak przecież zawsze robił. Tak minęła pierwsza konferencja prasowa z udziałem obu panów - moim zdaniem normalnie, zgodnie z przewidywaniami i na remis.
Wszystko wyglądało inaczej na drugim medialnym spotkaniu obu panów - na zaledwie dwa dni przed galą.
McGregor z pozoru wydawał się zachowywać normalnie. Garnitur, guma do żucia, trafne i jasne odpowiedzi na zadawane pytania. Nawet pojedynki słowne z Diazem (który znów zachowywał się tak samo - na pełnym luzie) wydawały się tym razem wygrywane przez Irlandczyka. Pierwsza dziwna reakcja McGregora jaką zaobserwowałem, przyszła dopiero przy ataku Nate'a na Ido Portala i dziwny/słaby obóz przygotowawczy Conora. Irlandczyk nie miał żadnej stosownej riposty na atak Diaza, co kiedyś byłoby całkowicie nie do pomyślenia. Skąd wzięła się ta niepewność? Nie wiem.
Apogeum niepokoju McGregora nadeszło moim zdaniem przy spotkaniu twarzą w twarz obu zawodników. Diaz wyciągnął swoje długie ręce w kierunku Irlandczyka, prezentując klasyczną dla siebie (i wielu innych fighterów) pozycję gotowości do walki. McGregor zdecydował się patrzeć rywalowi w oczy, z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia. Taka postawa również nie powinna nikogo dziwić, gdyby nie nagły impuls Conora i wyprowadzenie mocnego ciosu w prawą pięść Diaza. To zachowanie wywołało późniejszą bójkę i zakończyło konferencję prasową w chaosie i ogromnych emocjach, jednak nie na tym należy się skupić.
Dlaczego McGregor zachował się tak, a nie inaczej? Wielu fanów twierdziło, że ze strachu, a inni wręcz przeciwnie - sugerowali, że Conor pokazał w ten sposób swoją pewność siebie i chęć walki.
Ja jednak patrzę na to inaczej. Uważam, że takie zachowanie Irlandczyka było swego rodzaju demonstracją, próbą stworzenia pozorów. Conor nie radził sobie z psychicznym zdeptaniem rywala, więc musiał pokazać całemu światu, że nie powoduje to w nim żadnego dyskomfortu i jego mentalność jest absolutnie gotowa do walki. Tak przynajmniej patrzę na to teraz - wtedy postrzegałem tę sytuację jako zwykły, nic nieznaczący incydent.
Wszystko nabrało innego wymiaru już na ważeniu. Samo wyjście na scenę Conora McGregora było dla niego nietypowe. Brak irlandzkiej flagi, brak intensywności, nietypowe rozluźnienie. Klasycznego okrzyku też z resztą nie było. Co więc było? Nerwowa reakcja Irlandczyka na prowokacyjny ruch ramieniem Nate'a Diaza i strasznie marne wyśmiewanie postury i formy fizycznej rywala w wywiadzie z Joe Roganem. Moje obawy były wtedy bardzo duże, ale tłumaczyłem to sobie nienaturalną odpowiedzią organizmu Conora na zmianę kategorii wagowej z piórkowej na półśrednią. Teraz takie wytłumaczenie wydaje mi się strasznie trywialne i naiwne, ale wtedy nie potrafiłem sobie wyobrazić tego, że McGregor może się czegokolwiek obawiać.
Potem została już tylko sama walka. Oglądając na żywo transmisję w internecie obserwowałem każdy ruch McGregora przy wychodzeniu do oktagonu w nadziei na to, że zobaczę w nim to samo, co przy starciu z Aldo: nadludzką pewność siebie, maksymalną koncentrację i - dla kontrastu - naturalny, niewymuszony luz.
A co zobaczyłem? Cień tamtego zawodnika. Niby zachowywał się tak samo, niby robił to co zawsze. Mnie wydawało się to jednak skrajnie nienaturalne i udawane. Nawet ten "pozdrawiający" gest McGregora, jaki zawsze wykonywał w kierunku narożnika swojego rywala wydawał się wykonany z konieczności. Jakby wiedział, że wszyscy chcą to zobaczyć, ale on nie chciał go wykonać.
Wiecie, ja psychologiem nie jestem i moja analiza może się mijać z rzeczywistością o tysiące lat świetlnych. Dzielę się swoimi spostrzeżeniami, ponieważ nie są one wynikiem panicznego tłumaczenia sobie porażki McGregora, a dostrzeżeniem czegoś dziwnego, co widziałem jeszcze przed rozpoczęciem pierwszej rundy tego starcia, a czego nie zauważyłem nigdy wcześniej. Sama walka też była cholernie dziwna. Ja wiem, że pierwszy raz walczył z gościem większym od siebie. Ja wiem, że Diaz to fenomenalny bokser, który czuje dystans jak mało kto. Ale mimo wszystko Conor wyglądał jak kukiełkowa, niemalże sparodiowana wersja samego siebie.
Okej - nawet sporo ciosów doszło celu, rywal został rozcięty - ale nic poza tym. Nie chodzi mi nawet o to, że McGregorowi nie udało się znockoutować Diaza zgodnie ze swoimi zapowiedziami. Bardzo dobrze wiedziałem, że Nate będzie w stanie przyjąć ciosy Irlandczyka i "przejść przez nie" w swoim stylu, walcząc twardo i konsekwentnie; ale w tym wszystkim brakowało tego czegoś. Tego, co sprawiało, że McGregor zawsze był tym, kim był - unikatem. Nie jestem w stanie tego nazwać.
---
Ciężko całkowicie przekreślać Conora po tej porażce i zwiastować koniec jego kariery, skoro nawet nie utracił swojego mistrzowskiego pasa. Nie zmienia to jednak faktu, że McGregor nie będzie już nigdy postrzegany tak jak wcześniej i nigdy nie będzie w stanie sprawiać wrażenia tak autentycznego w swej sportowej arogancji, jak robił to przedtem. Z całego serca liczę, że Irlandczyk się podniesie i że przed jego kolejną walką będę znów widział tego wyjątkowego gościa, który idzie rozjechać swojego rywala w imponującym stylu. Czy tak będzie? Czas pokaże. Jednego jestem pewny - historia Conora McGregora jest jeszcze daleka od zakończenia.