Wojna psychologiczna w MMA

FanPost Cohones

Oplot Challenge
Middleweight
Wojna psychologiczna w MMA

Nie ulega wątpliwości, że wchodząc do klatki czy na ring, najważniejszym aspektem wydaje się być przygotowanie fizyczne. Oczywistym jest, że doświadczony zawodnik z bogatą karierą nie ulegnie raczej w konfrontacji z żółtodziobem dopiero szukającym pierwszych szlifów. Patrząc logicznie i pod kątem czysto fizycznym – silniejszy zawsze pokona słabszego. Tymczasem patrząc na nasze ukochane MMA, często nie dostrzega się bardzo ważnego czynnika psychicznego. Ba! Czynnika, który tak naprawdę był w tym sporcie obecny już u jego zalążków. Po kolei jednak i do rzeczy.


Trudno obecnie znaleźć fana mieszanych sportów walki, któremu obca jest osoba Conora McGregora. Nic w tym dziwnego, bowiem Irlandczyk wykonał niesamowitą robotę dla promocji tego sportu (pomijając już fakt, iż było to rykoszetem promowania własnej osoby). Przyglądając się jego karierze zwłaszcza tej w UFC, można bez problemu zauważyć pewność siebie i niekwestionowaną wiarę w zwycięstwo. Jest to o tyle istotne, że pojawiają się wręcz głosy jakoby Alvarez przegrał swój mistrzowski bój jeszcze w szatni. Czy jednak aby na pewno jest to teza wyssana z palca? Moim zdaniem w tym właśnie momencie wkracza psychologia prowadzenia wojny, którą Conor opanował do perfekcji.


Analizując wyżej wspomniane starcie i późniejsze wywiady nie trudno nie zauważyć, iż Eddie tę walkę przegrał w tak widowiskowy sposób tylko i wyłącznie na własne życzenie. Czy wynik pojedynku mógł być inny? Na to pytanie nie odpowiem ani ja, ani nikt inny. Wiem natomiast, że broniąc swojego pasa, nie wykonał ani ułamka przygotowanej na bój taktyki. Zwyczajnie dał się wciągnąć w grę Conora która rozpoczęła się merytoryką już w trakcie wcześniejszych konferencji i konfrontacji na ważeniu. Oto zawodnik klasy światowej, który zdobywa pas demolując Rafaela Dos Anjosa, całkowicie gubi w potyczce z McGregorem dystans i umiejętność racjonalnego myślenia. Mam w pamięci jego batalię z Pettisem, gdzie Anthony był dociskany do siatki i dosłownie zajeżdżany przez Eddiego na punkty. Takiej właśnie taktyki spodziewałem się w walce z Conorem o którym wszyscy mówili, iż zapaśnicy poskładają go jak przysłowiowego precla. „Najłatwiejsza walka w dywizji” o której Eddie mówił na konferencji stała się tak naprawdę jego największą skazą na honorze. Do dziś oglądając powtórkę widzę oczy Alvareza pozbawione ognia i nadziei na zwycięstwo. Zwłaszcza wychodząc do drugiej rundy ówczesny mistrz wyglądał jakby żniwiarz już zabrał jego duszę.


To jednak nie jest odosobniony przypadek, gdzie Conor prawdopodobnie wygrał batalię zanim jeszcze jego stopa zdążyła dotknąć maty oktagonu. Największym i najjaśniejszym punktem w karierze Irlandczyka jest dla mnie jego walka z Jose Aldo na UFC 194 oraz cały rok medialnej wojny w trakcie której pretendent kpił z mistrza, darł do kamer jego zdjęcia, a nawet posunął się do wyśmiewania jego kontuzji żeber. Notorious był wtedy na ogromnej fali, a za jego plecami stała cała Irlandia razem z połową świata. Aldo tymczasem kurował się po kontuzji, którą grono osób wyśmiewało i uważało (niesprawiedliwie) za ucieczkę. Na mistrzu ciążyła klątwa niezniszczalnego od bodajże dekady. Jose swoich oponentów zwykł demolować, że wspomnę choćby wynik pierwszej walki z Chadem Mendesem. Brazylijczyk zwyczajnie był bohaterem swojego narodu i każdy liczył na prawdziwą weryfikację Conora. Presję psychologiczną ciążącą na Aldo trudno jest sobie wyobrazić. Cały świat na niego spoglądał, każdy jego rodak na niego liczył, a McGregor dolewał tylko oliwy do ognia kolejnymi występami w mediach. W końcu do starcia doszło, a McGregor uniósł rękę w geście zwycięstwa już po pamiętnych kilkunastu sekundach. Nie twierdzę, że wygrana wpadła mu przypadkiem. Nie powiem jak wielu fanów, iż był to ślepy traf. Conor to piekielnie inteligentny zawodnik i dokładnie wiedział gdzie i jak kontrować, do tego wszedł na matę bez spięcia niesiony na skrzydłach dopingu z trybun. Aldo z drugiej strony wyglądał na potężnie spiętego, skupionego jak nigdy dotąd. Kilka sekund które spędził na nogach ukazało nam mistrza nerwowo atakującego jakby w gniewie. Efekt już przeszedł do historii organizacji, a gwiazda McGregora rośnie nadal.


Nie samym Irlandczykiem jednak świat MMA żyje, zaś mentalny postrach wzbudzało wielu innych zawodników i zawodniczek. Tutaj warto wspomnieć o naszej rodaczce Joannie Jędrzejczyk, która według wielu obserwatorów MMA udaje Conora. Moim zdaniem dziewczyna celowo robiła taki image rozumiejąc wagę batalii psychologicznej przed samą walką w sensie fizycznym. Owszem, pierwsze jej występy w UFC nie wzbudzały szczególnie dużych emocji na świecie, zaś do samej walki z Carlą Esparzą podchodziła dla większości jako niewiadoma. Tymczasem destrukcja jaką nasza rodaczka zaserwowała ówczesnej mistrzyni, odbiła się szerokim echem i stworzyła w świadomości kanapowego odbiorcy prosty obraz – Joanna Jędrzejczyk to potwór. Wychodząc do obrony z Jessicą Penne wszyscy liczyli na ponowną destrukcję. Joanna tymczasem przeszła samą siebie nie tylko demolując pretendentkę, zalewając matę krwią, ale przy tym skutecznie odbierając jej wolę walki. Po tym pojedynku pojawiły się komentarze, że Jędrzejczyk to Wanderlei Silva w sukience. Dlaczego Wanderlei? Młodszym fanom śpieszę z tłumaczeniem. Otóż za czasów Pride „The Axe Murderer” niszczył swoich rywali i był zwyczajnie maszyną do zabijania. Jego spojrzenie na przeciwnika mroziło krew w żyłach i człowiek był wręcz przekonany, że oto zaraz na naszych oczach rozegra się morderstwo za pomocą rąk i nóg. Jawił się on wręcz jako niezniszczalny i dopiero Mirco Filipovic tak na dobrą sprawę pokazał, że można Wanderleia położyć na deski. Wracając jednak do Joanny, wraz z wygraną nad Penne, wszyscy zaczęli ją postrzegać jako zabójczynię znad Wisły. Jasne, kolejne pojedynki nie niosły już takiej deklasacji jak w przypadku Penne, natomiast bezdyskusyjnie każda kolejna pretendentka łącznie z wyszczekaną Gadelhą odnosiły porażki. Spójrzmy choćby na pojedynek z piekielnie mocną Jessicą Andrade, gdzie Brazylijka bezsilnie parła przed siebie próbując ewidentnie nieskutecznej taktyki jak gdyby nagle opatrzność miała nagrodzić ją jednym celnym cepem na szczękę Joanny. Wtedy wszyscy myśleli, że Joanny nie da się pokonać. Jędrzejczyk łapiąc wiatr w żagle wykazywała przy kolejnych okazjach coraz większą pewność siebie popartą przecież faktami. Zjawisko urosło do tego stopnia, iż przed starciem z Rose Namajunes, Joanna sama mówiła o sobie „Boogeywoman”. Nasza rodaczka miała rekord bez skazy i aurę niszczycielki. Niestety dla Joanny, Rose okazała się całkowicie pozbawiona strachu i weszła do klatki ze spokojną głową co pozwoliło jej na zrealizowanie swojej taktyki i ostatecznie położenie Jędrzejczyk na deski.


Gdzie tu wojna psychologiczna i pokonanie przeciwnika zanim jeszcze wyszło się z szatni – zapytacie? W mojej opinii działa to jak miecz obosieczny. Z jednej strony mamy zawodnika w którym wszyscy łącznie z nim samym upatrują wręcz boga nieśmiertelnego, w tym także zawodnicy którym przyszło się z nim mierzyć. Z drugiej strony mamy przykład Rose, która kolokwialnie mówiąc miała to wszystko w czterech literach, zaś do walki wychodziła święcie przekonana, że wyniesie z niej pas. Nie sposób tu nie przytoczyć jeszcze jednej byłej już gwiazdy UFC o której wszyscy łącznie z nią samą mówili, że jest o kilka klas poza zasięgiem reszty dywizji i w zasadzie to mogła by podjąć rękawice w walce z facetem. Mowa oczywiście o Rondzie Rousey która pokonywała przeciwniczki w większości w parterze, poddając je w pierwszej rundzie. Tylko jeden ze zwycięskich pojedynków odniosła wychodząc poza pierwszą odsłonę starcia. Czy jej aura nieśmiertelnej faktycznie odciskała piętno na kolejnych pretendentkach? Patrząc na walkę z Cat Zingano myślę, że tak działo się bez wątpienia. Niemniej jednak Ronda koniec końców sama uległa swojej urojonej magii i wyszła do pojedynku z Holly Holm jak gdyby chciała pokazać, że pokona świetnego uderzacza jego własną bronią. Holly to światowy top jeśli chodzi o uderzanie w stójce i aż trudno sobie wyobrazić gorszy plan na walkę dla Rousey niż pójście z nią na wymiany. Co się stało ze świetnym parterem? Mogę się założyć, że poszedł w odstawkę aby zarówno Ronda jak i jej trener, mogli pokazać tą głoszoną przecież wszem i wobec wszechstronność mistrzyni. Zakończenie tego pojedynku na zawsze pozostanie w historii UFC jako jedno z największych zaskoczeń.


Tutaj zatrzymamy się na chwilę i spojrzymy z problem z nieco innej perspektywy. Skoro już o Rousey mowa, nie sposób nie wspomnieć załamania jakie przeszła po porażce i utracie pasa na rzecz Holm. Psychologiczny terror zamienił się nagle na psychologiczną presję niemożliwą do udźwignięcia. Z problemem nie pomagali też fani wszem i wobec wyśmiewający zachowanie Rondy i jej spektakularną porażkę. Nic więc dziwnego, że była mistrzyni uciekła z mediów, zamknęła się w iluzorycznej oazie spokoju i chciała to wszystko wyprostować. Tyle tylko, że wielkimi krokami musiał nadejść dzień rozliczenia. Wyjścia z sytuacji były dwa: odejść z MMA czym jeszcze bardziej pogorszyła by swój obraz w nienawistnych oczach fanów sportu którzy ją obśmiewali, lub wrócić do startu próbując odbudować utraconą reputację. W tym momencie znamy już zakończenie tej historii, ale mimo wszystko warto o tym napisać. Rousey po roku przerwy i przetasowaniach na stanowisku mistrzyni, wróciła na „superwalkę” z panującą wtenczas Amandą Nunes. Fani liczyli na powrót w chwale i wyciągnięcie solidnych wniosków. Antyfani zaś chcieli powtórki z rozrywki i ponownego ośmieszenia byłej mistrzyni. Gdy drzwi klatki się zamknęły, wszystko stało się oczywiste przed zadaniem nawet jednego ciosu. Amanda pewna siebie poruszała się jak rasowy drapieżnik czający się na ofiarę. Ronda natomiast nerwowo podskakiwała na nogach jakby chciała zrzuć z bark ogromny ciężar wgniatający ją w podłogę. Porażka z Nunes nie mniej spektakularna niż ta z Holm, zakończyła na dobre karierę Rousey w MMA i tym samym pewien rozdział w historii tej organizacji.


Powyżej przytoczyłem w większości przykłady bardziej współczesne i znane młodszym fanom. Czy to znaczy, iż wojna psychologiczna dopiero co wkroczyła na salony MMA wraz z powyższymi zawodnikami? Nic bardziej mylnego! Kto zechce pokopać odrobinę w historii UFC i spojrzy na pierwszą galę organizacji, ten zobaczy atletyczną sylwetkę Shamrocka który w pierwszej odsłonie turnieju mierzył się z nie mniej legendarnym już Roycem Gracie. Shamrock wyglądał jak milion dolarów w porównaniu z resztą zawodników. Szyderczo uśmiechnięta góra mięśni wzbudzała podziw wśród widowni i zapewne strach w oczach jego potencjalnych przeciwników. Rodzina Gracie zresztą sama celnie zauważyła, iż Ken wyglądał na zawodnika poza ligą wszystkiego co na UFC 1 się znalazło i dlatego to właśnie tego zawodnika musiał pokonać Royce aby pokazać wartość ich szkoły walki. Wtedy to świat po raz pierwszy ujrzał potęgę BJJ, zaś Shamrock nie mógł pogodzić się z porażką. Po raz kolejny dwojako zadziałała psychologia. Przede wszystkim trudno było uwierzyć, że wątły Royce podda kulturystę Shamrocka. Drugą jednak sprawą jest samo mniemanie Kena o sobie. Myślał wtenczas, że nikt go nie pokona i napędzał tę opinię o sobie swoją merytoryką. Tymczasem został ośmieszony przez chudzielca z Brazylii.


Kończąc powoli ten nadzwyczaj długi felieton, nie sposób nie zauważyć potęgi wojny psychologicznej. Lubię stwierdzenie „na papierze walka wygląda doskonale”, bo oddaje ono pokrętnie jedno z najważniejszych praw MMA – nigdy nie wiadomo kto wygra, dopóki nie wygra. Zawodnicy muszą wykazywać się dozą pokory, żeby wynosić swoje umiejętności na kolejne poziomy, bo nadmierna wiara w niezniszczalność może prowadzić do niebywale szybkiego upadku na samo dno. Z drugiej jednak strony każdy zawodnik stający na ringu czy w klatce, to tylko i aż człowiek. Znaczy to po prostu tyle, że każdego da się pokonać i nie ma ludzi nieśmiertelnych. Najważniejsze w tym wszystkim wydaje się wypośrodkowanie i osiągnięcie psychicznego balansu w ekstremalnych przecież warunkach jakimi są występy w sportach walki i nadciągająca batalia z zawodnikiem, który za wszelką cenę będzie chciał ci wyrwać duszę pięściami. Czy zatem można wygrać walkę zanim stanie się z przeciwnikiem oko w oko? Oczywiście, że tak! Tylko głupiec nie będzie w stanie dostrzec rozmiaru wpływu jaki niesie ze sobą psychika. Obciążenie posłało na deski nie jednego zawodnika w tym nawet tych z najwyższych półek. Poległ nieśmiertelny Anderson Silva, poległa boska Ronda Rousey, poległ Eddie Alvarez, poległ wreszcie nasz Marcin Prachnio. Przewrotnie powiem, że polegliśmy w końcu i my, gdy daliśmy się omamić kolorowaniem zawodników i medialnym budowaniu ich legendy, która następnie legła w gruzach wraz z naszymi kuponami. Tym radosnym akcentem chciał bym was skłonić do refleksji, gdy następnym razem przyjdzie wam napisać komentarz na temat występu jakiegoś zawodnika. Pamiętajcie – nie samą pięścią i siłą mięśni wygrywa się batalie.

- Zgred
 
Back
Top